Diunę Lyncha oglądałem z 10x, sam, z przyjaciółmi i dobrze się bawiłem. Ale według mnie nieco się już zestarzała. Nigdy jednak nie doznałem takich emocji jak w kinie na projekcji nowej Diuny. Klarowna narracja, epicki film o honorze przeznaczeniu, w klimacie greckiej tragedii i space opery, z muzyką często wznoszącej się do krzyku, dobrze skonstruowaną fabułą , pełnymi postaciami i w pięknej oprawie. Ciężko mi wskazać słabe punkty tego filmu. Ludzi na sali pełen komplet i cisza jak w kościele , żadnego chrupania popcornu, kaszlenia, chrząkania i wychodzenia. Nie tylko ja byłem pod wrażeniem. Ostatnio tak się czułem oglądając w kinie po raz pierwszy Gwiezdne Wojny.
Zgadzam się. Niektórych widzów ten film jednak przerósł. Spodziewali się komiksowej narracji, filmu łatwego, lekkiego i przyjemnego. Nie zrozumieli nawet o czym Diuna jest. No cóż. Jest Chopin, jest i disco polo.
Prawda! Po wczorajszym seansie miałam te same odczucia. A porównanie do greckiej tragedii (czy szerzej - do mitologii, opowieści o podróży herosa i stawaniu czoła fatum) i mnie przyszło na myśl, sądz, że jest bardzo trafne. Kocham książkę Herberta, bałam się więc trochę tej ekranizacji. Niepotrzebnie, bo Villeneuve ocalił ducha powieści i podał wszystko wspaniałe!
Trudno nie mieć skojarzeń z grecką mitologią i tragedią, skoro samo nazwisko Atrydzi się do niej odwołuje...