Wszystkie recenzje, wypowiedzi i zdania wypowiadane (czy raczej wypisywane) na temat wytworów 10 muzy były, są i będą mocno subiektywne. Bo zawsze w grę wchodzi indywidualny gust, upodobania albo w skrócie „moje własne lubię nie lubię”. Co zatem odróżnia recenzję od zwykłych ochów i achów lub od hejtu? Mam wrażenie, że jest to konglomerat rozległej wiedzy ogólnej oraz silnie rozbudowanej inteligencji interpersonalnej i językowej. Jako ilustrację tego, jak widzę dobrego recenzenta, podam wydarzenie, które miało miejsce podczas przesłuchań do którejś edycji programu Idol. Dla nie znających tematu – ludzie przychodzili śpiewać piosenki pewnych ludzi innym ludziom
w telewizji (to ludzie ludziom zgotowali ten sos). Pewna utalentowana młoda dama wzięła na warsztat jeden z utworów Portishead, chyba mysteriuos. Utwór totalnie trudny do zaśpiewania nawet z akompaniamentem, pokręcona linia dźwiękowa (bo melodyczną bym jej nie nazwał) raczej arytmiczne niż rytmiczne... a ona to zaśpiewała fantastycznie! Ale by to docenić, trzeba było najpierw poznać ogólne zasady śpiewu, ogarniać muzykę a przede wszystkim należało poznać oryginał. Ta część, która znała utwór szczęki zbierała z podłogi, pozostali byli skonsternowani. Czasem by dostrzec piękno i kunszt trzeba poznać klucz do odczytania – np. w malarstwie, by móc podziwiać obrazy impresjonistów trzeba na nie patrzeć całościowo – wtedy dopiero można uchwycić tę ulotność chwili utrwalonej na płótnie ale także złapać właściwą ostrość widzenia. Film, jako utwór angażujący różne zmysły, należałoby też na różne sposoby analizować. Zatem począwszy od samego rzemiosła – światło, zdjęcia, praca kamery, scenografia, charakteryzacja, efekty itd., poprzez scenariusz, aż do gry aktorskiej. Ale by móc już stwierdzić, czy aktorzy odgrywali role, czy tylko wypowiadali kwestie do kamery to w przypadku adaptacji należy bezwzględnie sięgnąć do oryginału (książki, wiersza, sztuki czy co tam było na początku). Adaptacja, czy też ekranizacja, jeśli ma być wierna musi, być możliwie najbliżej oryginału jak tylko to możliwe. Zaskakujące prawda? Nie trawię większości „luźnych” adaptacji – jest to metoda na przyklejenie się do cudzego sukcesu, w blasku znanego tytułu, sławy uznanego autora jakiś reżyser chce samemu pobłyszczeć. Oczywiście nie zawsze tak jest, że luźna adaptacja jest gorsza od faszyzmu. Ot chociażby „Bracie gdzie jesteś”... doskonały przykład odświeżenia greckich mitów i „Odysei”. Do rzeczy – aby wypowiadać się na temat tego filmu wypadałoby przeczytać książkę, a jak się jest rozmiękłą bułą to chociaż wersję Lyncha z `84 r.,
w ostateczności serial. Prawie całość zarzutów do filmu Villanouwy sprowadza się do nieznajomości literackiego pierwowzoru, a pozostałe wynikają z braku uważnego oglądania. Jednakże najbardziej rozjebały mnie zarzuty, że w filmie brakuje luzu i nie ma dzieci.... To trochę tak jakby zarzucić brak luzu Kennedyemu i Chruszczowowi przy kryzysie kubańskim, którzy to goście trzymali palce na cynglach atomowych giwer... A przecież oni mogli zniszczyć tylko jedną planetę, a nie rozpętać pożar w galaktyce, mimo to jakoś luzu chłopakom brakowało co nieco. Diuna to nie jest akcyjniak w stylu avengers czy prześmiewczy deadpool. Tu jest wszystko na poważnie, bohaterowie powieści i filmu nie są przeciętnymi obywatelami czy wesołkowatymi chłopakami z sąsiedztwa, którzy mają stać się (super) bohaterami. To są ludzie, których rodziny od wielu pokoleń władają układami planetarnymi. Wychowywani a wręcz hodowani (była mowa o ty w filmie) do konkretnych celów – do władzy, do walki, do szpiegostwa. Co zaś do braku dzieci – for gods sake! Przecież Paul Atryda jest dzieciakiem !!! Lady Jessica jest w ciąży, a właśnie brak legalnych potomków (dzieci) imperatora jest jednym
z powodów rzezi Atrydów na Arrakis. Nie jest to kino familijne ani pierwowzór książkowy też nie był lekturą dla dzieci. Zarzut kolejny – jakoby w filmie jest bieda-cgi i kolejne komputerowe generowanie armii klonów. No nie wiem, ja chyba inny film oglądałem. Ale do brzegu – weźmy na tapetę sardaukarów. W świecie Diuny byli elitarną jednostką piechoty, szkoloną tak by nie było indywidualności – jedno sprawne ostrze (ostrze imperatora!). Unifikacja wyglądu żołnierzy zresztą i w naszym świecie istnieje – mundury są nie tylko po to by rozpoznać swoich lub się zamaskować, ale też po to by łatwiej przychodziło traktować żołnierzy jako bezimienne, nomen omen, klony (lub roboty potwory ip) po to, by mniej się przejmować stratami własnymi a wroga odczłowieczyć. Właśnie to odczłowieczenie jest kluczowe w każdej wojnie, by osiągnąć stan - Wróg to tylko robactwo, a „nasi” wojacy to jedynie mundury z numerkami. I taka unifikacja doskonale się wpisuje w przekaz filmu. To ponury i brutalny świat, w którym zostajemy od razu wrzuceni w wir doniosłych wydarzeń, nie ma tu miejsca na wesołe pogawędki, bo wszyscy gracze od najmłodszych lat wiedzą jaka jest stawka. Nie są to pogodni hobbici na zielonych pagórkach, ale ludzie wychowywani w nieustannym poczuciu zagrożenia – czy to w sypialni, przy jedzeniu, nawet podczas snu. Surowa i oszczędna scenografia ma tworzyć poczucie wyobcowania i wrogości otoczenia – tak bardzo, że nie chciałbyś żyć w tym świecie. Zatem z jojczenia w tym temacie wynika, że udało się doskonale. Marudzących odnośnie uzbrojenia czy pancerzy/pól siłowych ponownie odsyłam do książki....ale i do ponownego uważnego tym razem oglądania filmu. Wojny w tym uniwersum zmieniło powstanie pól siłowych (tarczy) które powstrzymywały wszystko co poruszało się z dużą prędkością. Zatem kule czy nawet zwykłe strzały odpadają. Podobnie jak broń laserowa której użycie na tarczy źle się kończyło dla strzelającego. Walki z użyciem osobistych tarcz i broni białej – są zrobione rewelacyjnie. Tylko trzeba mieć troszkę pojęcia o walce wręcz. Wystarczy nawet porównać walki z filmowej Diuny z dowolnym innym filmowym starciem z użyciem noży mieczy itp. Ta różnica to właśnie specyfika walki z użyciem tarczy. Wersja Diuny w rezyseri Villanouvy ociera się o doskonałość. W tym miejscu należy kolejny raz podkreślić – film jest bardzo wierną ekranizacją książki, jeśli ktoś jej (ksiązki) nie strawił wielce prawdopodobne że i film mu nie podejdzie. Ale nie jest to też prawowierna i fanatycznie wierna ekranizacja. Po prostu mozliwie najbardziej bliska książki przy zachowaniu stylu reżysera. Jak dobry cover muzyczny.
Bardzo trafny, wnikliwy komentarz. Celne argumenty, mam nadzieję, że osoby uznające film za nudny???? przeczytają i spojrzą inaczej.
Dobry tekst, odczuwam podobnie, ale zasmucę Cię - do niektórych nic nigdy nie dotrze, tak to już jest. Ja to nazywam ignorancją. Pozdrawiam
Autorowi się wydaje, że odparł prawie wszystkie zarzuty stawiane filmowi, ale wystarczy trochę się rozejrzeć po forum aby się przekonać, że tylko te najbardziej naiwne. Nie odparł argumentów o nudzie, o powierzchownym potraktowaniu tematu, o niedopieszczeniu klimatu. A odwoływanie się do książkowego oryginału tylko pogrąża, a nie tłumaczy twórców. Film ma być samodzielnym tworem, a nie uzupełnieniem do książki (czy raczej na odwrót), bo to jest właśnie przyklejaniem się do cudzego sukcesu, a nie odstępstwa od pierwotnej treści jak sugeruje autor. Film to zupełnie inne medium niż książka. Rządzi się własnymi (ściślejszymi) zasadami i treść trzeba, chcąc nie chcąc, do tych zasad dopasować. Ciekaw jestem jak autor odróżnia czy aktor gra czy wypowiada kwestię w sytuacji gdy pierwowzór książkowy nie istnieje? Bardzo dobry cover muzyczny nie polega na najbardziej bliskim trzymaniu się oryginału.
Każdy wnosi do filmu swoją wrażliwość. Dla Ciebie film nudny, dla mnie trzymający w napięciu od początku do końca.
Ciężko mi sobie wyobrazić np. zmianę zasady działania tarczy i wynikającą z tego konieczność używania białej broni - jest to dobrze opisana w książce koncepcja i jej zmiana w filmie wymagałaby przekonstruowania praktycznie całej książki. Więc hellołłł - co do kuwa za argument???