na + genialnie dopracowny film w najmniejszych szczegółach, zrobiony z ogomnym rozmachem, czuć te setki milionów
na - zbyt estetycznie, schludny i jakiś taki czysty ten świat, za mało brutalizmu, kiepski scenariusz, a właściwie trochę brak senariusza, miałcy ci współcześni aktorzy, u Lyncha była dużo lepsza obsada i bardziej przerażająca. W Dinie Villeneva nawet Baron jest gładki.
ale warto zobaczyć, jest to swego rodzaju podróż w inny świat
trochę Zimmer już się zapętla w swojej masowej produkcji soundtracków. To też na - .
No nie powiedziałbym, że u Lyncha była lepsza obsada. Co do schludności świata. Być może to się zmieni w drugiej części, ta część była jednak wstępem, przedstawieniem całego świata, tutaj jeszcze nie trzeba było nam dawać brutalnych bitew, krwi, potu itd. To zostawili na kolejne części (lub część). Mimo wszystko jeśli Diuna będzie serią filmów (dwóch, może więcej) to trzeba będzie to ocenić później, bo przykładowo gdyby Drużyna Pierścienia była solowym filmem bez pozostałych dwóch to też na pewno nie miała by tak dobrych recenzji, tak samo będzie z tą częścią Diuny.
Spore oczekiwania wobec tego filmu, może zbyt wygórowane, sprowokowała osoba reżysera filmu. Kanadyjczyk zrealizował wcześniej spełnionego "Łowcę androidów 2049" i chyba wpadł w samo-zachwyt, bo właśnie z tą narracyjną strategią podszedł do "Diuny". Wszystko kontempluje.
Zapominając o tym, czym jest „Diuna”.
To baśń.
To opowieść o księciu, który traci swoje królestwo, przyłącza się do rebeliantów, by walczyć u ich boku z tym samym wrogiem i po drodze zdobyć serce pięknej buntowniczki, z którą doczeka się zapewne pięknego potomstwa.
Tylko tyle i aż tyle.
Banał jakich mało?
Baja dla dzieci?
Jedno i drugie.
Nie jest to jakiś tragiczny film, nie nudzi ani przez chwilę, ale jest, z racji powyższych, tak niesłychanie płytki, wszystko jest tu tak ociosane, podział na dobro i zło tak ostro zarysowany, bez niuansów, bez wątpliwości (król Atrydów jest dobry, bo jest dobry, jego żona jw., Imperator z kolei jest zły, bo jest imperatorem. Harkonennowie są źli, bo okupują i łupią Arrakis. Atrydzi dobrzy, bo … tak,
i tak dalej i tak dalej…
Ten film nie udziela wielu odpowiedzi na nasuwające się podczas seansu pytania. A nie udziela ich, bo nie zadaje pytań. Wszystko trzeba przyjmować na wiarę. To baśń.
A skoro tak, warto było postawić na widowisko. Na spektakl. Tymczasem dzieje się tu niewiele. Reżyser przez blisko 1,5h rozstawia figury szachowe, by potem doprowadzić do w gruncie rzeczy prostego rozwiązania fabularnego (zresztą, może ta książka jest taka - płaska jak diuny).
Reżyser kontempluje wszystkie sceny, jakby kręcił jakąś głęboko uduchowioną opowieść. Tymczasem jest ona bardzo (sic!) przyziemna. Chodzi o Przyprawę. Substancję. Chodzi o pieniądze. O stan posiadania. O materializm.
Z tej jałowej kontemplacji reżysera nad pustką duchową własnego przedsięwzięcia (może ten film jest taki pusty, bo książka jest taka i mimowolnie obnaża to?), wynika jeszcze jedno - brak katharsis.
Nie ma szans na oczyszczenie, bo nie ma skąd się ono wziąć.
Kontemplacja, pejzaże, widoczki, statki, przestrzenie - to pusta ekspozycja, za którą nie kryje się nic.
Poza bajką o księciu, walce o utracony tron i poszukiwaniu księżniczki.