Moim zdaniem bez żadnych wątpliwości najsłabszy film Tarantino. Pierwszy raz zdarzyło mi się, że były momenty, gdy się nudziłem, druga część filmu za długa. Trochę
przebłysków, ale też rzeczy, które drażnią, głównie stosowanie klisz z poprzednich filmów, np. scena po masakrze w domu di Caprio, gdy Foxx mówi do L.Jacksona, że on
ma zostać jest żywcem wzięta z Kill Billa, a jest ich dużo więcej. Nie było chyba też ani jednego momentu, który by naprawdę zachwycał, a to wcześniej się nie zdarzało.
Nawet w kontrowersyjnym Death Proof wydaje mi się, że nie było widza, na którym nie zrobiłby wrażenia lap dance do "Down in Mexico", podobnie scena z niemieckim
sierżantem w Inglorious Basterds (- Dostałeś ten krzyż za zabijanie Żydów? - Nie, za odwagę). Celowo podaję te dwie jako przykład, bo nie chodzi mi o sceny komediowe
(uśmiech w Django też się czasem pojawiał).
Czy tylko ja mam wrażenie, że przy pozorach czegoś całkowicie przeciwnego film był niezwykle poprawny politycznie? Gdzieś w relacjach białych z czarnymi kryła się zupełnie
niepastiszowa sztuczność. Tak mnie to zaczęło drażnić, że w pewnym momencie zaczęła mnie męczyć myśl, że narodowość Waltza też jest tak wybrana, bo w poprzednim
filmie zabijano Niemców.
Krew była w dużych ilościach i w Kill Billu i w innych filmach, ale tutaj pierwszy raz miałem wrażenie, że jej nagromadzenie jest momentami całkowicie bez sensu i nie broni
się z żadnej strony.
Gdyby to był film innego reżysera, dałbym może siedem, ale od Tarantino można oczekiwać więcej. W mojej opinii zmierzył się z jedynym tematem, który może narobić w
Stanach prawdziwych problemów (rasizm) i zabrakło mu niestety odwagi, by zrobić coś bezkompromisowego.