"Dom na krańcu świata" to całkowita artystyczna porażka. Po części odpowiada za nią zapewne reżyser, debiutant, który ani przez chwilę nie potrafi przejąć kontroli nad materią tworząc przyziemną, twardą i powierzchowną konstrukcję dla opowieści delikatnej, pełnej uczuć. Jednak moim zdaniem błąd tkwi w scenariuszu. Gdzieś zaginęła głębia widoczna w książce. Film staje się zbiorem epizodów zupełnie ze sobą nie powiązanych. Od czasu do czasu pojawiają się mocno literackie monologi, brakuje za to spoiwa, które łączyłoby bohaterów. Przez to nie czułem emocji, nie czułem więzi. Ich rany, bolączki, lęki i obawy nie istnieją, choć czasem zdarza się bohaterom o nich wspominać. I to zaskakuje, bo przecież autorem scenariusza jest autor książki. Kto jak kto, ale autor powinien chyba lepiej czuć swój tekst. Tymczasem wszystko to, co istotne w książce Cunninghama, ba, co istotne we wszystkich jego książkach, tutaj nie ma racji bytu. I nie pomaga niezła gra aktorska (przede wszystkim Robin Wright Penn) ani interesujący soundtrack. Film nudzi i irytuje stając się pretensjonalną opowieścią o niczym.
Wciąż mnie zaskakuje jak skrajnie odmiennie można odbierać to samo dzieło! Mnie film wciągnął już od pierwszych minut, zarówno fabularnie, jak i emocjonalnie. Dla mnie jest on jak najbardziej delikatny i pełen uczuć. Do tego stopnia, że zatęskniłam za taką właśnie egzystencją, za taką przyjaźnią i alternatywnym sposobem na życie. Bywa, że czasem, w przypadku portretowania niekonwencjonalnych relacji, nie rozumiem wyborów, których dokonują uwikłani w nie ludzie, nie jestem w stanie spojrzeć na te związki od wewnątrz; tutaj nie miałam takiego problemu ani przez chwilę. Uwierzyłam w tę historię od samego początku i bez żadnych zastrzeżeń. Literackich monologów nie słyszałam; co najwyżej czasem jakieś celne stwierdzenie, ale bez pretensji do filozofowania. Ciepłe, refleksyjne, subtelne kino.