„Dom w głębi lasu”. Z tak zachęcającym tytułem nie spotkałem się od czasu „Klopsików i innych zjawisk pogodowych”, które z miejsca jawiły mi się jako ekscytująca przygoda dla dzieci w przedziale wiekowym 2-12. Zakładając, że podczas premiery byłem jednak odrobinę starszy, poważnie obawiałem się o moją psychiczną kondycję po seansie. Jak czas pokazał, zupełnie niepotrzebnie, bo film okazał się być czarującą, arcy-zabawną i smakowitą dla oka rozrywką, która rozbawiłaby nawet ponuraka umarlaka z domu w głębi lasu. Upsik…
Spokojnie, to żaden istotny spoiler, a obiecuję, że więcej ich w tym tekście nie napotkacie. Otóż „The Cabin in the Woods” to jeden z tych obrazów, które zaskakują widza na każdym kroku, powoli odsłaniając przed nim meandry swego geniuszu, by na koniec wyskoczyć metr w górę i zasunąć mu kopa na ryj z półobrotu. Jakże przyjemnego kopa! Tak, to istny Chuck Norris wśród horrorów i jak dotychczas najjaśniejsza perełka tegorocznego zestawienia filmowych premier. „Kronika” oraz „Igrzyska Śmierci” urzekły mnie klimatem oraz jakże oryginalnymi fabułami, ale to „Leśna Kabina” sprawiła, że napełniłem się nadzieją na kolejne obrazy łamiące hollywoodzkie stereotypy w tak pokręcone i błyskotliwe sposoby, co nowy film reżyserii Drew Goddarda. Popełniłem błąd, że totalnie zlałem fakt powstawania tego projektu, ale przynajmniej mam teraz okazję odprawienia pokuty i nakłonienia Was, moi drodzy, do wizyty w kinie. Choć z góry uprzedzam – nie każdy wyniesie z seansu tyle samo miodu, co ja. Wszystko zależy od nastawienia, miłości i znajomości horrorów (głównie klasy B) oraz otwartości na zupełnie nowe doznania. Zaciekawieni? Czytajcie więc dalej.
LOST IN THE WOODS
Gdy tylko sprawdziłem, kto stoi za produkcją „Domu w głębi lasu” od razu na buźkę wskoczył mi perfidny uśmieszek. Po pierwsze – wspomniany już Drew Goddard, który po raz pierwszy usiadł na foteliku reżysera, a wcześniej zasłynął jako scenarzysta fenomenalnych „Zagubionych” oraz dużo gorszego, acz sprytnie nakręconego (technicznie i marketingowo) horroru „Projekt: Monster”. Po drugie – pan Joss Whedon, spod pióra którego wyszedł tekst do pierwszego Toy Story oraz Avengersów, których przy okazji dane mu było także wyreżyserować. Obsada – przynajmniej na papierze - nie jest już tak rewelacyjna, ale miło zobaczyć ponownie na ekranie przyjemniaczka z „Sześciu stóp pod ziemią”, Richarda Jenkinsa, wygolonego syna Odyna, Chrisa Hemswortha, a także Sigourney Weaver, dla której twórcy zaklepali w scenariuszu bardzo sympatyczne cameo. Reszta aktorów, mimo że stosunkowo nieznana, sprawdziła się pierwszorzędnie i nie wyobrażam sobie filmu bez kogokolwiek z nich (a szczególnie bez wiecznie zjaranego kombinatora, Marty’ego Mikalskiego). Brakowało mi tu jedynie gościnnego występu Bruce’a Campbella, ale wtedy chyba po prostu umarłbym ze szczęścia. I kto poprowadziłby wtedy Cinemacabrę, no kto? Odpowiedź „pierwszy lepszy kretyn z ulicy” się nie liczy…
A WODA SIĘ LEJE I LEJE
Problem z pisaniem recenzji filmów pokroju „The Cabin in the Woods” polega przede wszystkim na tym, że wystarczy jedynie odrobina nieuwagi, a można wpuścić do tekstu spoiler, który zepsuje czytelnikowi przyjemność z seansu (podobnie mam z dyskutowaniem o „Grze o tron” z kumplami, którzy przeczytali już jej wszystkie części – dopiero zacząłem drugi sezon i pierwszą książkę, a już wiem, kto co odwali w „trójeczce”, grrr!). Na szczęście potrafię lać wodę i równie dobrze mógłbym pisać recenzje filmów wcale ich nie oglądając – co być może dla zabawy pewnego dnia uczynię :P Moje bolączki i narzekania to i tak nic w porównaniu z zadaniem, któremu musieli podołać montażyści zwiastunów promocyjnych. No bo jak skręcić sensowny, atrakcyjny i przede wszystkim zachęcający trailer ze ścinek, które tak naprawdę niewiele mówią o samym filmie? Na szczęście jakoś im się to w końcu udało, choć znowu pozostaje kwestia tego na ile banalny tytuł, stosunkowo prosty plakat i pozornie niepozorne zajawki zainspirują potencjalnych widzów do wybrania się na seans. Cóż, pozostają jeszcze opinie innych miłośników kina oraz recki takie jak ta ;)
OSTATNI DOM 1000 SNÓW W GŁĘBI LASU PO LEWEJ
Ulala. Dochodzimy do połowy tekstu, a Wy jeszcze nie wiecie, o co tak naprawdę chodzi w produkcji Goddarda – i doskonale! Pewnie, zdaję sobie sprawę, że ulotki rozdawane w kinach posiadają zapewne więcej sensu merytorycznego, ale co Wam po tępych tekstach reklamujących horror, pokroju: „Piła" była przy nim jedynie niewinną zabawą. Równie dobrze można by porównywać ten horror z dziełami typu „Martwe zło”, „Krzyk”, „Morderstwo w sieci”, czy nawet „Porąbani”. Zdziwieni, że nie wymieniłem „Ostatniego domu po lewej” ani „Piątku 13-go”? Po seansie mnie zrozumiecie… albo zdziwicie się jeszcze bardziej. Musicie mi wybaczyć, ale na samą myśl o konstrukcji fabuły mój mózg wydziela endorfiny. Scenarzyści obejrzeli chyba każdy możliwy dreszczowiec, wyciągnęli z nich wszystkie „klisze” (bądź, jak kto woli, cliché) i postanowili odwrócić konwencję horroru do góry nogami, wykorzystując irytujące, pseudo-straszne zagrania na swoją korzyść. Dzięki temu gdy mamy się śmiać, zrywamy boki, zaś gdy powinniśmy się strachać, adrenalina przyspiesza nam bicie serca. Podczas seansu zastanawiałem się, czemu jeszcze nikt na to nie wpadł (a jak wpadł, to nie wykorzystał do końca potencjału i genialny pomysł uciekł mu przez palce, patrz. „Krzyk 4”). Czekacie na film grozy XXI wieku? No to się doczekaliście!
PORA NA ZEPSUCIE
Tym, co szalenie przypadło mi w tym inteligentnym horrorze do gustu - poza niesamowitym scenariuszem – są liczne smaczki dla fanów gatunku, które tylko oni potrafią dostrzec i wyciągnąć spośród porozrzucanych kończyn oraz jelit Zarzekałem się na początku tekstu, że uniknę spoilerów, ale wygląda na to, że zostałem pokonany przez wrodzone gadulstwo. Z tego też powodu osobom, które nie widziały filmu proponuję ominąć ten akapit i od razu przejść do podsumowania. W zasadzie poniżej znajdują się wszystkie moje najistotniejsze przemyślenia na temat filmu, ale chyba sami rozumiecie. Dzięki za wyrozumiałość.
Jeśli dalej czytacie ten tekst, a „Domu w głębi lasu” nie oglądaliście, pewnie i tak niewiele z tego gdakania zrozumiecie. Wasza wola… Sama idea brutalnego „show” dla pracowników tajemniczej agencji chroniącej nasz świat przed „Przedwiecznymi” jest fenomenalną satyrą na nasz odbiór typowego slashera. Sami zobaczcie – jako widzowie, czy nawet gracze (bo założę się, że część z Was urządza sobie czasem piesze wędrówki po Silent Hill, bądź Racoon City) obserwujemy całą akcję i towarzyszącą jej masakrę przez ekran, czyli z pewnego dystansu. W każdej chwili możemy przecież odejść od telewizora i tym samym wrócić do mniej adrenalinopędnych czynności. Terror mający miejsce „po drugiej stronie” wywołuje u nas ciary na plecach, ale nic poza tym – podobnie jest w przypadku Sittersona i Hadleya, którzy „niebezpośrednio” eliminują kolejnych zawodników i z zimną krwią obserwują skutki swoich poczynań. Co więcej, coroczne składanie ofiar pradawnym bogom staje się dodatkową atrakcją dla znudzonych życiem pracowników biura, a dowcipy i pieniężne zakłady nie wydają się dla nich niczym niemoralnym. Zdają się być bezkarni… do czasu. Przeciętny widz może tego nie zauważyć, ale co jeśli finalne sceny obrazu to ostrzeżenie dla nas, że któregoś dnia przyjdzie kryska na Matyska i uwielbione przez nas, nikczemne monstra przejdą do naszego świata?
Inną interesującą kwestią jest próba wyjaśnienia „kliszy” typowych dla setek filmów grozy – odpychający redneck ostrzegający przed złowieszczym lasem, wywołujące gęsią skórkę obrazy wiszące na ścianach w opuszczonym domku, samoczynnie otwierające się drzwi prowadzące do pełnej dziwacznych artefaktów piwnicy, w końcu idiotyczne zachowania znajdujących się w potrzasku studenciaków, a także pozornie nic nieznacząca kolejność ich bestialskich śmierci (mający kilka wersji, oklepany motyw, z którego naśmiewałem się m.in. w niedawnej recenzji „Przetrwania”). Podczas gdy przy innych horrorach toczylibyśmy pianę z pyska, tutaj sens tych działań narzuca na nie zupełnie nową jakość. Aż chciałoby się zobaczyć równie sprytnie nakręconą parodię kiczowatych polskich komedii romantycznych, w których Karolak, Adamczyk i reszta ferajny świadoma jest tandetności humoru oraz sytuacji, w jakich się znajdują (tym razem oficjalnie i zgodnie z fabułą, a nie po premierze na potrzeby ultra szczerego wywiadu-spowiedzi). A NÓŻ się kiedyś doczekamy… ho, ho, ho!
-------------------------------------------------------------------------------- ---------------------------
+ über-miodna fabuła, wszechobecne smaczki i mrugnięcia okiem do fanów horroru, to idealna czarna komedia, nader sympatyczni bohaterowie, finał wciska w fotel, Nine Inch Nails w napisach końcowych dodatkowo podnoszą ocenę o pół oczka
- there will be no sequel :(
Ocena: 95/100
Słów kilka: „Dom w głębi lasu” można nazwać „Niezniszczalnymi” świata horroru. Nie nagromadzono tu jednak hardcore’owych koksów, a wszelakie klasyczne i ograne motywy, bez których nie obędzie się żaden dreszczowiec klasy B. Film ten można puszczać w szkołach jako encyklopedyczny przykład samoświadomej autoparodii, będącej idealnym podsumowaniem praw rządzących gatunkiem. Zdecydowanie TRZEBA dać tej produkcji szansę, chociażby dla iście zjawiskowego finału. Moim zdaniem to w tej chwili najlepszy film roku. Period.
=======================================
cinemacabra.blog.onet.pl