dobrze,
kalesony na bok, żarty też,
gdzie diss na tede?
nie ma i nie będzie.
poza tym, w ramach pewnej ogólnej postpsychicznej higienizacji galaretkowatego systemu wewnątrzczaszkowego, można z braku innych zajęć zapercepować ten pomniczek
minimalomanii, czyli
megalomanii, ale
kontrolowanej.
jest diablo daleki od zawiedzenia się.
sporo rzeczy się tytułowemu - który był, który jest i który kurcze będzie - po latach wybacza, ale jest takie jedno małe ale że despekt dalej które nie będzie mu już nigdy wybaczone.
złamanie niepisanej, warszawskiej a złotej zasady:
nie samplujemy z płyty hip-hopowej!
poza tym co,
my tu team bardziej zakon marii i
do boju,
do boju,
do boju,
do boju,
niż badanie per rektum i z przodu
zwiedzając tylne siedzenie samochodu.
nadymam się, więc jestem,
i wypluwam sens,
ale co tam,
ale dobra.
prawda taka, że to liroy jest szarą eminencją, panem crowlejem owego zakonu.
prawda jest taka, że to liroy miał jaja, żeby zaleźć w paszczę szczura.
utytłać się w tej kuwecie, uparać, wynurzać.
sypać żwirem w tryby maszyny na poziomie silnika.
poza tym jest pozytywny i diablo zabawny
(na przykład scena hamakowa to mój absolutny tegoroczny top w kategorii komedii slapstikowej, z kolei scena maminkowo-kuchenna to mój absolutny top w kategorii komedii gadanej)
po prostu z każdą kolejną minutą tego seansu nabiera się coraz większego szacunku do postaci, co w finale osiąga swoje natężeniu extremum.
tytułowe a końcowe don't fakk with him, he's a real og rzucone w stronę widowni nabiera oto sensu i samo się broni - poprzez nasiąknięcie wszystkim tym cośmy dotychmiast zapercepowali.
wielki szacun i wielki podziw.
z głupia frant i nudów popełzłem
znudzony, wyfrunąłem
w stanie euforycznym.