Lubię filmy Tarantino, filmy przegadane i dynamiczne. Czasem jednak dialogi wydają się zbędne, bo więcej można dowiedzieć się o bohaterze patrząc na to co robi niż na to co mówi. I taki jest bohater filmu "Drive". On nie dyskutuje, on po prostu działa i dzięki temu zyskuje "na atrakcyjności" na tle "mięczakowatych", amerykańskich "mydłków", od których aż roi się w filmowej - posługując się określeniem z Quentina T. - pulpie. Może właśnie dzięki tym niedopowiedzeniom, z takim zainteresowanie obserwuje się rodzący się na ekranie romans. Bo nic tu nie jest podane "łopatologicznie" i zgodnie ze stałym "rozkładem jazdy". Urzekła mnie ta historia przyjaźni/miłości, pomimo osadzenia w pewnym schemacie kina sensacyjnego. Nieważne, że wszystko już było tylko w jaki sposób zostało "odgrzane" i "odświeżone". Mnie to danie smakuje, okraszone klimatem i polane wyśmienitym muzycznym sosem. Do tego wysokiej klasy obsada aktorska. Ten film się po prostu ogląda! Daję "dziesiątkę". :)