Czwarty z kolei rewelacyjny film Sama Mendesa, jednocześnie najbliższy jego kinowego debiutowi...
Z jednej strony nie aż tak dobry (szlak już został przetarty, trudno więc o, aż tak, piorunujące doznanie, tym bardziej, że po „American Beauty”, pojawiło się kilku epigonów, którzy podważali istnienie „american dream"), z drugiej jeszcze bardziej posępny w szerzeniu demitologizacji amerykańskiego sposobu życia.
„American…” był współczesnym buntem czterdziestolatków mających dość sztucznego i prowizorycznego szczęścia rodzinnego. Nowy obraz Mendesa idzie w swym pesymizmie jeszcze dalej – ukazuje, że proces dewaluacji tych wartości rozpoczął się już dawno (i nawet nie mam tu na myśli umiejscowienia akcji w latach 50) – w ostatnim ujęciu starszy mężczyzna wycisza swój aparat, co by nie słuchać swej zony. Ma dość jej słów, żalów, wpatruje się w głuchą pustkę.
Tu każdy zresztą prędzej czy później przekona się, że szczęście, którego innym zazdrości (ujęcie w których Shep spogląda na dom sąsiadów będący dla niego źródłem prawdziwego szczęścia) jest ułudne.
American dream nie żyje. Może czas się wreszcie obudzić?
Póki co najlepszy film roku 2009 w polskich kinach !!
Moja ocena - 8/10