Oglądając "Drogę do szczęścia" bardzo często przywoływałem w myślach "Godziny".
W ostatnich minutach "The Hours" Virginia Woolf wypowiada pamiętne słowa "między Nami zawsze minuty, dni, godziny (...)". Czy nie jest to nic innego jak streszczenie związku April i Franka? Tych dwoje zawsze coś dzieliło: niespełnione ambicje aktorki, niechciana ciąża, Frank niepotrafiący określić swoich marzeń i celów...
Sama April bardzo przypomina mi postać wykreowaną w Godzinach przez Julianne Moore. Jej Laura Brown, piekąca tort urodzinowy, targana bólem istnienia i niespełnienia, próbująca popełnić samobójstwo i wreszcie opuszczająca rodzinę to przecież April - robiąca ukochanemu mężowi śniadanie, żegnająca go w progu a następnie usuwająca ciążę i umierająca.
The Hours było misternym połączeniem trzech historii o wspólnym mianowniku. Czy w drodze do szczęścia nie jest podobnie? Wszak na pierwszym planie mamy problemy April i Franka, ale ich problemy powielają też sąsiedzi zza płotu - małżeństwo, w którym On nie kocha Jej i wzdycha do April, ona (Milly)- żyjąca w pozorach szczęścia, akceptująca życie takim jakie jest, kpiąca z marzeń - niczym Clarissa z Godzin, która porzuciła swoją przeszłość i żyje teraźniejszością, byle tylko nie stracić tej małej stabilizacji jaką dają jej mąż, domek na przedmieściu, weekendowe wyjścia do pubu z sąsiadami - niczym przyjęcie wyprawione przez Clarissę, mające stłumić krzyk. Trzeci wątek, zasygnalizowany na samym końcu Revolutionary Road to małżeństwo agentki nieruchomości. Pani Helen opowiada mężowi, zasypując go zdaniami, których ten nie chce słuchać i wyłączą aparat słuchowy. Czy to nie brak porozumienia jest kluczem do zrozumienia filmu? Frank ciągle coś mówił - podczas kłótni na autostradzie April prosiła go, żeby nie rozmawiali, kiedy gonił ją po lesie prosiła go o ciszę... Ona nie mogła tak poprostu ściszyć swojego męża...
Miałem jeszcze jakieś pomysły na kolejne akapity, ale jakoś w gąszczu własnych przemyśleń mi umknęły :P Mam nadzieję, że może komuś jeszcze oba filmy wydają się podobne i może podsunie mi jakieś nowe skojarzenia, na które sam jeszcze nie wpadłem. Pozdrawiam i miłego oglądania :)
Też miałam identyczne skojarzenia :) Zgadzam się - April bardzo przypomina Laurę Brown z "Godzin". To samo poczucie bezsensu, niemożności spełnienia, udawanie szczęścia na pokaz... W obu filmach pokazana jest ta ciężka atmosfera lat 50. w USA... jakiś dziwny to był czas dla Amerykanów. Supermocarstwo, naród bogaty, pełen władzy. Rozwój gospodarczy, technologiczny (Frank ma wejść w biznes komputerowy). Ale wszystko to podszyte jest jakimś lękiem, przytłacza, nie daje prawdziwej satysfakcji. Ludzie to trybiki w wielkiej machinie robiący mało ważne i nudne rzeczy...
bardzo, bardzo podobał mi się Twój post, mądralo:)
Mam bardzo podobne przemyślenia, jednakże uważam, że Clarissa wcale nie kpiła z marzeń. Wydaje mi się, że to właśnie marzenia trzymały ją przy żuciu. Prowadziły przez mrok. Wspomnienia życia minionego, tego, które nigdy nie wróci. Kupowanie kwiatów, otaczanie się pięknymi przedmiotami, książkami, a nawet opieka nad Edem Harrisem. To chyba były jej małe powroty do domu na plaży.
Życie w tych filmach jest jak budowanie wieży Babel. Mówienie wciąż innymi językami. A jakimi językami my mówimy?
Pisz jeszcze- chętnie poczytam. Porozmawiam o filmach.
Dziękuję, tym bardziej, że to mój pierwszy post tutaj :)
W pełni zgadzam się z Tobą, że wspomnienia trzymały Clarissę przy życiu. Ale te wspomnienia to nie marzenia. Ja rozumiem marzenie jako coś, do czego spełnienia dążę. Marzenie to pogoń za przyszłością. Marzenie to w jakiś sposób bunt na teraźniejszość. Nie godzę się na to co mam, dąże do czegoś nowego, innego, lepszego. Spełniam marzenia > odmieniam swoje życie, wydzieram szczęście od losu!
Tym samym, w moim rozumieniu, zarówno Clarissa jak i Milly marzenia porzuciły. Jedna znalazła sens życia w skupieniu się nad opieką nad Richardem - odrzuciła niejako swoje życie, swoje pragnienia, swoje marzenia w imię tamtego domku na plaży. Ciągle cofała się do przeszłości opierając na niej teraźniejszość. Do szczęścia wystarczyły jej wizyty u Richarda, kwiaty, przyjęcia. W tym kontekście delikatnie rozmywa się porównanie jej do Milly. Milly zagrzała sobie posadę typowej kurki domowej - jej życie ograniczyło się do prowadzenia domu, piątkowych wypadów do pubu, plotkowaniu. Zamiar spełnienia marzeń przez sąsiadów nazwała głupotą. Zatem chyba sama owych marzeń nie miała. Wystarczyła jej ta mała stabilizacja jaką osiągnęła, bo była bezpieczna. W końcu kto nie ryzykuje, ten nie przegrywa. Czy Richard też nie namawiał Clarissy, żeby zajęła się sobą i zaczęła żyć własnym, a nie jego życiem? Milly tak bardzo zasiedziała się w swojej codzienności, że nie spostrzegła tego, że zabrakło w niej miłości - tej odwzajemnionej, pełnej pasji i całej romantycznej otoczki (zdrada męża, który "zawsze kochał April".
Na teraz to tyle, bo dobijają się do mnie na Gadu :P Pozdrawiam :)
witajcie,
poczułam ulgę, że ktoś jeszcze dostrzegł podobieństwo do Godzin :)
Faktycznie - patrząc na April widziałam Julianne Moore i scenę hotelową (z zalewaniem wodą) albo moment, gdy zostawiała syna u znajomej/opiekunki.
Jeśli chodzi o Clarissę i dyskusję nt. marzeń - dodaję cytat, który skrupulatnie zanotowałam podczas dziesiątego chyba oglądania Godzin.
"Gdybyś spytała, kiedy byłaś najszczęśliwsza, w jakim momencie; "wiem, to było dawno temu", "Tak", "To znaczy - moja młodość minęła. Pamiętam któregoś ranka poczułam, że życie stoi przede mną otworem. Znasz to uczucie? Oto początek szczęścia. W tej chwili się zaczyna i zawsze będę je odczuwać. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że to nie był początek. To było szczęście. Właśnie wtedy..."
A Droga do...? kilka scen wbija w fotel. Kate Winslet już po Dużych dzieciach i Grze o życie przykuwa uwagę niesamowicie i na każdy film z nią można iść "w ciemno" (imo). Podobał mi się di Caprio, wg mnie zagrał naprawdę nieźle.
Miałam nieodparte wrażenie, że nie jest to film dla ludzi przed - powiedzmy "trzydziestką", bo oni tych problemów nie znają i nie wiem, czy zrozumieją. A przerazić można na pewno. Przecież każdy z młodych wierzy, że nie powieli losu ojca, tak jak bohater grany przez di Caprio, a potem przychodzą realia i skrzeczącza rzeczywistość. Ale może się mylę? Młodzież, która była na filmie, śmiała się w momentach, przy których ja np. miałam ochotę zapaść się w siebie (np. scena przygotowań do aborcji). Nie wiem, z czego to wynikało, może z zakłopotania?
Film świetny, wg mojej oceny, ale do obejrzenia drugi raz muszę sobie poukładać myśli i "przetrawić" to, co wczoraj obejrzałam.
pozdr.
Jeszcze nasunęła mi się taka oderwana z kontekstu dygresja odnośnie aborcji, której poddała się April. Dlaczego chciała zabić? Żeby dziecko nie stanęło na jej drodze do Paryża. Parafrazując rozmowę Virginii z siostrzenicą: "ktoś musi umrzeć, żeby inni zaczęli żyć/docenili życie" (nie pamiętam dokładnie, ale mam nadzieję, że zachowałem kontekst.
A nie jest trochę tak, że nienarodzone dziecko April byłoby kolejnym (może niechcianym) dowodem na małżeństwo. Byłoby przyczyną do kochania męża,do opieki nad domem. Czy przyjście na świat w domu bez miłości, nie było wg April większą krzywdą dla niego? Myślę, ze wybrała, pozorne jedynie, dobro dziecka. April chyba nie była typem działacza. Jej postępowanie było napiętnowane decyzjami męża, dobrem rodziny. A może źle to postrzegam i jest to jedynie egoizm. Pragnienie wyjazdu do Paryża, odmienienie życia, zabranie rodziny jako przykrywki..
Zabiera wiec czy ofiarowuje wolność? Myśli o sobie czy o rodzinie?
Zapraszam do dalszej rozmowy:D
"Zamiar spełnienia marzeń przez sąsiadów nazwała głupotą. Zatem chyba sama owych marzeń nie miała."
Uwierzyłeś w to? ja nie. Przecież ona szlochała rzewnie! wcale jej nie ulżyło! Ja nie czułam ze ona "też tak myślała" Ja poczułam-Milly mysli:kurna "Moje życie właśnie takie jest, bez sensu, Shep w szlafroku, żadnego kontaktu z dziećmi, ja się staram, on wszystko krytykuje, nawet sukienkę, nic go nie cieszy, Ja go nie cieszę, Paryż byłby dla nas dobrym wyjściem, ja Chcę wypocząć, chce odskoczyć, chce by było lepiej, coś zmienić, zaszaleć..."
Ja poczułam, że ta Milly, żona Shepa właśnie pozazdrościła "tej głupoty, niedojrzałości, nierealności" Wheelerom! Ale nie chciała, nie potrafiła zakomunikować tej swojej potrzeby mężowi. Bo wiadomo..Bała się gruchotu, wszystko by się posypało, prawda by wyszła na jaw, koniec sielanki, równią pochyła w dól itd.
Kwestia interpretacji, no każdy wyniesie swoje. Ale tak ja spostrzegłam. Niedopowiedziane jak wszystko, a coś jednak jest na rzeczy.
No pewnie, że Milly płakała i wcale jej nie ulżyło... Zachowała pozory wobec męża, ale w głębi duszy chyba zazdrościła Wheelerom - też tak to odebrałam.
Obejrzałem "Drogę do szczęścia" jeszcze dwa razy i przyznałem się przed sobą, że cała magia tego filmu mi umknęła. Wszystko co w pierwszym seansie mnie urzekło i zahipnotyzowało, zniknęło. Zrozumiałem, że to film, który przy ponownym obejrzeniu nie potrafi dać mi już nic więcej. Wszystko jest tak klarownie przekazane, podane na tacy, że próżno szukać drugiego dna. Piszę o tym dlatego, że temat nazwałem "Godziny 2". Kiedy jednak pomyślę, że ilekroć obejrzę Godziny, odnajduję w nich coś nowego to Revolutionary Road nie zasługuje nawet na miano "Godzin 1/2". Wheelerowie mogą wgnieść w fotel podczas jednej, dwóch scen. Mogą zrobić wrażenie za pierwszym razem, ale nic więcej.
Nie oglądałem "Godzin", ale teraz obejrzę. Czy jednak ja jestem troszkę inny porównując ten film do "Placu Zbawiciela". Przecież to prawdziwe samo życie.
Witam,
Na pewno wymowa i nastrój filmu przywołuje skojarzenia z "godzinami". Przyznam szczerze, że kiedy dowiedziałem się, co to za film i z jaką obsadą, to byłem przerażony. Spodziewałem się tak strasznie nudnego melodramatu, że jedynie śmiertelna nuda w alternatywie skłoniła mnie do oglądania tego filmu. Ale musze się uderzyć w piersi, film jest niezły, wątek znaczący, a postaci przedstawione plastycznie, czytelnie. Choć rola wykreowana przez Kate Winslet jest przedstawiona bardzo dobrze, to dla mnie mistrzostwem byłą rola Michael Shannon, w tym filmie to arcydzieło.
Wracając do porównania z „Godzinami”. Po pierwsze tamten film nie ma słabych elementów, nie ma słabych ról, postaci. Wątek nie jest zamknięty. Inaczej jest w „Revolutionary Road”. Postaci i wątki związane z praca Franka nie dostają do problemów April i jej postaci. Di Caprio nie powala, co akurat mnie nie zaskoczyło. Poza tym, Godziny można oglądać na wielu płaszczyznach, zresztą taka jest wymowa tamtego filmu. Poza tym pokazuje uniwersalność sytuacji, natomiast „Revolutionary Road” jest zamknięte do oglądania z perspektywy widowni na dramat dziejący się na scenie.
Najbardziej wyraźną różnicą pomiędzy mimo wszystko podobnymi filmami jest to, że „godziny” widziałem kilka razy (jestem facetem), i na pewno jeszcze do niego wrócę, natomiast po „Revolutionary Road” powiedziałem „dobry, ale wystarczy”.
Chyba Szymus trafiłeś w sedno. Film niezły, nie można przejść obok niego obojętnie, nie można powiedzieć, że jest zły. Gra aktorów wyśmienita, nie licząc DiCaprio, który momentami przypomina mi Nickolsona w Lśnieniu :P Ale brakuje mi jednak tej wielowymiarowości tego filmu. Godziny, z każdą projekcją ukazują coś nowego, mają coś do czego człowiek chce wracać, coś czego za każdym razem poszukuje. Ta gra zdań, spojrzeń, niedopowiedzeń sprawiają, że ja osobiście na punkcie The Hours mam bzika i wiele razy do nich wracałem i jeszcze wiele razy powrócę (też jestem mężczyzną). Natomiast Revolutionary Road... Właśnie... Obejrzeć, zostać wstrząśniętym, odłożyć na półkę i nie czuć potrzeby powrotu. A rola wariata? Hmm, jak tylko się pojawił myślę, że było wiadomo, że jego celem jej odegranie tego najmądrzejszego o najbardziej przenikliwym spojrzeniu. Chyba miał być takim narratorem, dla tych, którzy sami nie odczytaliby relacji między April i Frankiem. A czy jego gra jest arcydziełem? Nie wiem, czy trudno odegrać wariata. Czy trudno zagrać postać, której zachowanie nie podlega normom ani żadnym regulacją? Dalece bardziej za arcydzieło uważam sceny w wykonaniu Winslet przy stole, kiedy opanowana pali papierosa, kiedy jej mąż z owym wariatem kłócą się. To sceny, które odgrywa nie odzywając się ani słowem. Milcząca, wypowiada więcej niż chcemy usłyszeć.
Ponieważ oglądałem Plac Zbawiciela, słów parę i o Nim... Małżeństwo, rodzina, dom, dramat. Ale wszystko całkiem inaczej i o czym innym. Te same klocki, ale inna budowa. Obie filmowe rodziny stoją przed różnymi problemami. Wspólny mianownik jaki je łączy to dramat jaki ma się rozegrać. Tu aborcja, tam przemoc w rodzinie. Tu romans w pracy a tam odejście do innej kobiety, tu domek na przedmieściach, który jest "azylem", tu mieszkanie, które staje się zalążkiem problemów finansowych małżeństwa. NIE! No jakbym się nie starał, nie można porównywać tych dwóch filmów! To jak porównać Pana Tadeusza i Chłopów tylko dlatego, że tu wieś i tu wieś, tu dworek i tu dworek... Nie, nie, nie :P Pozdrawiam.
śmieszy mnie trochę, że ktoś podpisze się szymus i udaje wielkiego krytyka filmowego. DiCaprio w swych wsześniejszych filmach pokazał, że stac go na wiele, tutaj Winslet miała ciekawszą rolę do zagrania i nie ma się co temu dziwic, że lepiej wypadła. Znacznie częściej widoczna jest w obiektywie, ale w końcu reżyserem był jej mąż....A o klasie Dicaprio mówią jego poprzednie role..
gdybym czuł się krytykiem filmowym, pisałbym do gazet i podpisywał się inaczej, by nie było wątpliwości, komu zapłacić. krytykiem nie jestem, ale opinię chyba mogę wydać?
a co do Di Caprio przyznam, że miał genialną rolę- w "Co gryzie Gilberta Grape'a". W MOIM odczuciu wszystkie pozostałe są co najwyżej dobre. ale to dyskusja na inne forum...
rola wariata? szczerze: wkurzył mnie trochę. Niby grał fajnie, ale ta postać skonstruowana była na zasadzie proroka ulicy. "jestem wariatem- widzę więcej od innych". Trochę to było dla mnie banalne.
Ta scena z Winslet znakomita. Też ją lubię. Też mam bzika na punkcie "Godzin". Też jestem mężźczyzną:D
pozdrawiam
Zgadzam się z Petra odnośnie "wariata". ja miałam wrażenie, że wprowadzając go do filmu (hmm, ale być może pochodzi jeszscze z ksiązki) reżyser jakby wątpił w inteligencję widzów. te sceny, które go obejmowały były jakby tłumaczeniem, a raczej powtarzaniem tego, co zostało powiedziane wcześniej.
Mimo wszystko zostałam oczarowana nowym filmem Mendesa. podobał mi się klimat (muzyka, scenografia, nabrzmiałe od treści sceny milczenia) i sama fabuła ( jestem odbiorcą, do którego akurat świetnie ona trafia).jak dla mnie dziesiątka za całokształt.
Cieszę się, że ktoś wspomniał tutaj o Godzinach. Wprawdzie ja tych filmów z sobą nie porównywałam i nadal nie mam potrzeby porównywać ich z niczym innym, ale ja również należę do grona ubóstwiających Godziny. nie potrafię znaleźć słów by wyrazić moją relację z tym fimem.
Cóż, ja jestem kobieta:-)
pozdrawiam wszystkich