W życiu nie widziałem tak pięknego filmu opowiadającego o miłości syna i ojca. Temat był o tyle trudny, że te relacje są bardzo ciężkie do opisania, aczkolwiek reżyser oraz autor książki stanęli na wysokości zadania. Czułość i troska jaką ojciec darzył swoje dziecko, odnajdywanie w sobie siły aby ciągnąć to dalej aby żyć. Do tego kompletnie wycieńczony organizm, schorowany, uginający się od bólu utrzymywany jedynie siłą woli. Mortensen zagrał po prostu genialnie, oddał wszystkie uczucia w prawdziwy sposób. Wypadałoby również wspomnieć o świecie przedstawionym w filmie, stonowanych kolorach i scenografii. Film jest absolutnie genialny jeżeli ktoś ma TEN dzień i chcę zobaczyć obraz skłaniający do przemyśleń, wielobiegunowych przemyśleń to zapewniam, iż tytuł ów go nie zawiedzie. Trzeba się skupić aby wychwycić detale i korelacje, jednakże zapewniam, iż są tego warte. Końcowa scena jest po prostu przepełnionym oceanem uczuć, który zalewa umysł niesamowitą ilością emocji i dociska go do granic możliwości ich natężeniem.
Co takiego niezwykłego jest w tej ostatniej scenie? Ja nic takiego nie zauważyłem (oprócz tego, że Guy Pierce ostatnio ma fazę na cameosy), po prostu happy end, przynajmniej częściowy. Szczerze mówiąc, byłem wręcz zawiedziony.