Czytał ktoś książkę i oglądał film? Książka była nudna jak cholera, więc nie wiem czy warto oglądać film. Zazwyczaj to książki są lepsze od ich ekranizacji czyżby w tym wypadku miałoby być na odwrót?
Jeśli książka cię znudziła, możesz sobie darować film. Mała szansa, że przemówi, tak jak powinien i jak potrafi(!). Adaptacja jest dosyć wierna powieści, by nie powiedzieć wiernopoddańcza, np. większość dialogów w filmie została dosłownie wzięta z książki; wypowiedzi bohaterów są krótkie, zwięzłe, ascetyczne, przez co do filmu przenosi się nastrój książkowej (quasi-biblijnej) przypowieści o ojcu i synu. Film mocno bazuje na katastroficznym klimacie powieści, ale ta "wiernopoddańczość" wobec McCarthy'ego wcale tego obrazu nie dyskredytuje. Mimo że twórcy właściwie niewiele nowego wnoszą od siebie do świata znanego z powieści (choć, trzeba przyznać, umiejętne przekładają prozę McCarthy'ego na język filmu - niektóre sceny niemal dokładnie tak sobie wyobrażałem), to jednak dostajemy bardzo sprawne i sugestywne kino, z dobrze zbudowanym stanem ciągłego zagrożenia, z porażającymi apokaliptycznymi obrazami opustoszałych ulic i splądrowanych domów, z drażniącymi i niepokojącymi dźwiękami Cave'a, z dzikimi wariacjami na temat zawartości zwierzęcia w człowieku (choć jeszcze nie tak dzikimi jak w innych powieściach McCarthy'ego). Film na pewno bardziej konkretnie i przystępnie (może też bardziej dosłownie) pokazuje czarną beznadziejność, rezygnację, krańcowe zmęczenie, otępienie i osamotnienie bohaterów, i tę przerażającą pustkę świata; to zrozumiałe, że zupełnie inaczej obrazuje obłędną determinację ojca, żeby ocalić syna i jego dziecięcą niewinność (ponieść ogień, jak to ładnie stoi w powieści). Brudne, poszarpane obrazy i dźwięki wypierają poetyckość (balladowość?) powieści McCarthy'ego, ale w istocie uderzają w te same nuty smutku, tęsknoty, rozpaczy.
Strasznie przygnębiający. Poczucie beznadziejności, przemieszanej z chęcią przetrwania, towarzyszy nam praktycznie od pierwszych ujęć. Takie filmy lubię oglądać w samotności. Nic mnie wtedy nie rozprasza, staję się jakby częścią seansu. Z drugiej strony, obecność innych osób by mnie po prostu rozpraszała. To bardzo dobry film, ale bez odpowiedniego nastawienia można utracić wiele z jego przesłania - aby zostać Człowiekiem nawet gdy inni już nie widzą w tym sensu...
"To bardzo dobry film, ale bez odpowiedniego nastawienia można utracić wiele z jego przesłania - aby zostać Człowiekiem nawet gdy inni już nie widzą w tym sensu". Bardzo sensowna diagnoza, Synu Kalifornii! W ogóle, próby wtłoczenia tego obrazu w smętny korowód efektownych, ale beznadziejnie pustych "post-apo", które się tutaj na potęgę uskutecznia (już samo takie zaszeregowanie "Drogi" na kilometr śmierdzi mi bezrefleksyjnością) stanowią dowód intelektualnej kapitulacji, smutnego rozminięcia się z wartością tego filmu, leniwej rezygnacji z tropienia w nim głębszych sensów, odniesień, znaczeń. Czytając wypowiedzi na tym forum, coraz bardziej się przekonuję, że im bardziej ludzie są oddaleni od książki McCarthy'ego (a. nie czytali; b. przeczytali, ale ich w ogóle nie ruszyła; c. nie mają nawet drobnej chęci przeczytać), tym większe jest prawdopodobieństwo, że nie będą mieli z filmem nic wspólnego.
Fakt, ja akurat czytałem książkowy pierwowzór i zrobił na mnie duże wrażenie przygnębiającą atmosferą.
Główny bohater desperacko usiłuje zachować jakąś cząstkę sensu i godności życia. Film dość wiernie oddaje jego starania by podtrzymać nadzieję i sens istnienia w synu. To jest właśnie najbardziej wzruszające w Drodze - próba zachowania człowieczeństwa gdy wokół wszystko się rozpada. Książka jest oczywiście lepsza, ale nie ma tragedii.