Czytam komentarze innych osób- że film jest nierealistyczny, że niewiadomo co się stało z naszą mamką ziemią i ludźmi w ogóle, że nie pokazano jak dotychczas para naszych bohaterów radziła sobie z kanibalami, ale wszystko to przecież jest nieistotne (w odróżnieniu od jestem legendą gdzie wszystko było dosłowne). Dla mnie to jeden z tych obrazów, które od samego początku do samego końca są jedną wielką parabolą:) Zastanawiać się nad końcem świata i jego przyczynami w tym filmie to tak jakby dywagować nad logiką podejmowanych działań medycznych w dżumie Camusa.
Dla mnie Ojciec i syn są niczym Estragon i Vladimir. Długo można się zastanawiać nad sensem tej historii, każdy może ja sobie inaczej przeczytać. Dla mnie znaczącymi są postaci dwóch ojców. Obaj wspominają przy ognisku o Bogu, może dla McCarthiego jeden z nich był nim?
Generalizując można się czepiać tego filmu, tak jak i niektórzy czepiali się ...Godota. A w istocie należy skupić się na własnych emocjach które ten film budzi, na jego ukrytej metaforycznej treści- pokolenie wychowane na telewizji i internecie, może mieć niemałe problemy z ruszeniem w ruch wyobraźni i mózgu generalnie.