powoduje, że całkiem niezły film (aktorsko, ale i scenariuszowo) trzeba włożyć na półkę filmów tendencyjnych. Krótko wyjaśniam: regułą w przedstawianiu miłości hetero jest brak zrozumienia między mężczyzną i kobietą, zdrady oraz przemoc (choćby niedawny "Zabiłam, aby żyć") ,a jeśli uczucie to jakieś plastikowe, melodramatyczne; regułą w filmach mających wśród głównych bohaterów osobę homoseksualną jest delikatność, głęboka emocjonalność, niemal mistyczne piękno. Otóż jest to fałszywa opcja, takie podejście jest wyrazem poprawnośi ideologicznej, szybko podchwyconej przez kino.
Aby było jasne: film jest dobrze zrobiony i - jak sądzę - pozwala na niebanalne refleksje; nie przeszkadza mi homoseksualność w jednym czy drugim filmie, ale w piątym i dziesiątym mam już przesyt tą nadreprezentatywnością.
Nie możesz mówić o fałszywości. Związki są różne. Są filmy o związkach homoseksualnych, które ukazują je tylko z perspektywy seksualnej a są i też, które mówią po prostu. O miłości. Takie same przykłady znajdziesz w filmach o związkach heteroseksualnych. Kwestia podejścia reżysera jak chce przedstawić sprawę.
Oooj tam, nie robiłbym z muchy słonia. Wiesz ile się naszukałem, zanim znalazłem film o normalnym związku gejów bez zdrad, czy przerostu erotyki nad uczuciami? Przez chwilę myślałem, że takowy nie istnieje, dopóki nie wpadłem na "Lilting". "Odruch serca" to świetny film- ale jako dokument. Owszem, mnóstwo w nim emocji (generalnie jest o tym jak w latach 80 wirus HIV dziesiątkował homoseksualistów, a rząd USA ignorował problem), a połączone z dobrą obsadą (Julia Roberts~~), sprawiały, że film momentami aż kipiał gniewem, smutkiem i napięciem. Natomist jeśli chodzi o samo przedstawienie gejów- w większości, może nie licząc głównych bohaterów, ukazani są jako banda przygłupów, którzy żyją tylko seksem z byle kim. "Lilting" to jedyna tak łagodna i pełna czułości produkcja, na jaką udało mi się trafić. Poprawność polityczna nie ma nic do rzeczy, tylko zamysł reżysera ("fałszywość" to taki niefortunny epitet dla tego kontekstu). Gdzieś Ty widział więcej takich "delikatnych" filmów?
A ja się zgodzę. Ogólnie multiculti na siłę i filmy o starych ludziach też mnie nie grzeją, ale tu było to poprowadzone zręcznie, i choć z jednej strony trochę dużo tych problemów jak na jeden film to wątki te fabularnie się uzupełniały. Jednak film wydaje mi się zniewieściały, chyba przez tego płaczliwego aktora, który karmi stereotypy. Nic wybitnego - ani nie jest to obraz kontrowersyjny (bo temat przestał być tabu ponad dekadę temu, nerwową atmosferę wprowadzono tu tylko za sprawą starszawej Chinki, nie rozumiejącej zachodniego świata, i nie chcącej zrozumieć - przynajmniej wg syna, który być może mylnie postrzega ją jako konserwę), ani wzruszający (chwilami raczej denerwujący, zwłaszcza z uwagi na tego chłopca, wieczne wypędzanego z pokoju). Nie wychodzi z pewnej bezpiecznej zony, ot - kameralne, poprawne kino, jak w temacie, I nawet nie jest to obraz szalenie oryginalny, gdyby przypomnieć choćby tytuł "Samotny mężczyzna", którego jednak akcja dzieje się sporo lat wstecz i odnosi się do gościa starszego, co trochę lepiej uzasadnia jego stan ducha.
PS. Ogólnie to film również bardzo mocno przypomina "Lost in Translation", celowo podaję ang. tytuł...
Jak dla mnie to jest właśnie wyjątkowe w tym filmie, że nie chodzi o poruszanie "niezręcznego tematu". Fabuła nie kręci się wokół orientacji głównego bohatera, tylko skupia się wyłącznie na normalnym, ludzkim problemie; na żałobie, braku wzajemnego zrozumienia, różnorodności kultur i przyswajaniu obcego postrzegania świata. Myślę, że film nie miał być kontrowersyjny - bo o tym właśnie wspomniałaś - a melancholijny i nostalgiczny.
Jasne, że "Samotny mężczyzna" to zdecydowanie lepsze kino, nie tylko ze względu na poprowadzenie fabuły, ale i aktorstwo, pracę kamery oraz muzykę. Jednak oba filmy podchodzą do tematu z lekka inaczej.
Pełna zgoda, wręcz po obejrzeniu tego filmu nie wiem o czym on miał tak do końca być: międzykulturowości, starzeniu, alienacji, coming-out-cie, żałobie, po prostu samotności, czy życiowym low-point'cie? Głównie dlatego uważam to za kino jednak miałkie - w zderzeniu z każdym z tych tematów, i wszystkimi na raz. Natomiast nie jest to też film zły. U mnie takie 6 z dużym plusem. A oba wcześniej wymienione przeze mnie tytuły też nie należą do moich ulubionych, "Lilting" wpisuje się w ich nastrój.
Na Twoje pytanie, zawarte w pierwszym zdaniu chyba nie ma jasnej odpowiedzi. Jakby się zastanowić to kluczowym pojęciem jest jednak ten brak zrozumienia, czego przykładem zarówno symbolicznym, jak i bardzo dosłownym jest wynajęcie tłumacza dla Junn. Przynajmniej w moim odczuciu. Wiesz, żeby zrozumieć drugiego człowieka potrzeba czasu, rozmowy, wysiłku, czasami nawet tragedii, którą w tym wypadku była śmierć Kaia. Fajnie to jest też pokazane w relacji Junn-Alan. Każdy gadał o swoim, żadne się nie rozumiało, ale wydawało im się, że są dla siebie stworzeni. Jak Richard zatrudnił Vann to okazało się, że nie potrafią ze sobą rozmawiać. Odbieram to głównie jako film o bezpodstawnych uprzedzeniach i ślepej akceptacji. Kiedy tłumacz staje się pośrednikiem, a uprzedzenia i akceptacja się zderzają to powoli dochodzi do wyżej wspomnianego zrozumienia.
Generalnie też nie przepadam za ckliwymi filmami, także 6-7 to dla mnie max dla takiego filmu. Jednak cenię go za oderwanie się od popularnej w mediach gloryfikacji ludzkiej seksualności. Tu są tylko uczucia. Rozwleczone, bo rozwleczone, ale uczucia.