(w tekście występują spoilery)
Przełom lat 50. i 60. ubiegłego stulecia to zdecydowanie okres kultu wśród filmów fantastyczno naukowych, których w ówczesnych czasach powstało bardzo wiele. Jedne odznaczały się brakiem realizmu, a drugie brakiem efektów specjalnych, co zresztą nie powinno dziwić przeciętnych odbiorców. Owe filmy były inspiracją dla kolejnych pokoleń reżyserów, i tak w przeciągu kolejnych 50-ciu lat powstawały same remake'i lub sequele, które wśród krytyków zostały różnie przyjęte. W większej ilości przypadków jednak negatywnie.
Otóż najczęściej takie filmy sprowadzają się do jednego - mają ukazać wizję zniszczenia przeplataną efektami specjalnymi - niekiedy bardziej lub mniej wysublimowanymi, nie
ukazując przy tym prawie żadnej treści. 'Niekiedy', bo w przypadku "Dnia..." jest całkiem odwrotnie. Przesłanie jest tutaj ogromne, a efekty to tylko otoczka całej historii.
Podczas oglądania nasuwa się nawet myśl, że to film ekologiczny, uświadamiający nam - przeciętnym zjadaczom chleba fakt, iż to właśnie my - ludzie, niszczymy swój dom, którym jest Ziemia. Nie potrafimy docenić tego co mamy. . .
Tak, jak napisał pan Jarosław Leszcz na łamach serwisu FilmWeb.pl, "Dzień..." śmiało można porównać do 'bajki o kulach'. Fabuła bowiem rozpoczyna się tam, gdzie się kończy - na Manhattnie, w miejscu lądowania jednej z kul. Na początku nie wiemy o co tak naprawdę w filmie chodzi. Dowiadujemy się tego dopiero w kilkunastej minucie, kiedy z mgły wyłania się przedstawiciel pozaziemskiej cywilizacji w ciele Keanu Reevesa.
Pomimo tego początek dłuży się nieubłaganie. W dalszym ciągu praktycznie nic nie wiemy. I tak przez połowę filmu, aż pan Reeves raczy nam wyjawić kilka faktów - skąd pochodzi i jaki jest jego cel.
Sytuacja mamy podobną jak w przypadku "Cloverfielda", lecz w "Dniu..." wszystko z czasem się wyjaśnia, nie ma jako takich 'niewiadomych'. Nie ma również żadnych potworów, ani kosmitów (oprócz wyżej wspomnianego Reevesa). Jest za to. . . robot Gort (który pojawił się ni stąd ni zowąd) oraz niszczycielska plaga, która na mnie wywołała ogromne wrażenie.
Cała dalsza historia to zmagania o losy naszej planety, zagrożonej przez nas samych. Film w każdym momencie o tym mówi, ostrzega, odsłania nam oczy na niebezpieczeństwo.
Aby jednak nie wypisywać samych plusów, czas wspomnieć o tym, co mi się nie podobało.
Wewnętrzna przemiana głównego bohatera - Klaatu. No właśnie. Na początku wydawało mi się, że nie czuje on niczego - nie wie co to miłość, ból, smutek. Z czasem okazało się, że dla jednej osoby, jest on w stanie zapomnieć o swoim głównym celu na Ziemi. W ostatnich minutach filmu poświęca się i. . . wraca tam, skąd przyleciał, ignorując tym samym całą fabułę filmu.
Druga sprawa - aktorstwo. Na pierwszy rzut oka zdawałoby się, że wszystko jest w porządku, ale w końcu w oczy rzuca się schematyczność głównych bohaterów.
Mimo wszystko podobała mi się klimatyczna i pewna siebie postać Klaatu, lecz lekko denerwujący okazał się synek Willa Smitha - Jaden, który wcielił się tutaj w Jacoba Bensona. Nie okłamujmy się - on nie powinien dostać tej roli.
Jennifer Connelly zagrała natomiast bardzo skromnie. Szczerze powiedziawszy było kilka momentów, w którym jak na jej możliwości wypadła bardzo blado, ale generalnie nie jest tak źle, aby od razu z tego powodu przekreślać film.
Reżyser Scott Derrickson miał bardzo trudne zadanie, któremu nie w pełni podołał. Musiał w mniej lub bardziej (a raczej mniej) logiczny sposób pokazać to, co może stać się z Ziemią za kilka lat, jeśli nie będziemy o nią dbać. Bo jeżeli nie my, to kto ma o nią zadbać?
Podsumowując - "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" zdecydowanie nie jest typowym filmem science fiction. Nie ma tu bowiem napięcia jak chociażby w rewelacyjnej "Mgle", ani akcji, którą mogliśmy się zachwycać w "Matrixie". Jeżeli ktoś nastawiał się na nie wiadomo jakie widowisko z niesamowitymi efektami specjalnymi, będzie czuł niedosyt. W tym przypadku trzeba zrozumieć płynący z filmu sens, a wiem z doświadczenia, że nie każdy jest do tego zdolny.
W obliczu katastrofy jesteśmy w stanie się zmienić, dajemy po sobie poznać, że żałujemy tego, co zrobiliśmy. Ale czy wtedy nie będzie już za późno?
Ocena: 9/10