Film byłby dla mnie idealny, gdyby nie błąd popełniany w większości filmach akcji. Chodzi oczywiście o jedną osobę która rozwala 20 za jednym zamachem. Gdy stoją obok niego lub jest to walka na miecze - ok, miało to wyraźne wytłumaczenie czyli trening oparty na nauce czysto matematycznych chwytów, najbardziej możliwie wydajnych. No ale (SPOILER) scena w której Preston wchodzi do sali i zabije dwóch, potem kolejnych, potem kolejnych i kolejnych, no i oczywiście ci "kolejni" grzecznie czekali aż poprzednicy zginą by móc zacząć strzelać :/ Wyglądało to tak jakby po zginięciu wroga aktywował się następny i tak do końca, lub wróg chwytał po broń przez minute....... Takimi głupstwami psuje się klimat filmu, zmienia w zwykłą amerykańską "akcje" ala rambo :/ Po za tym reszta filmu bardzo mi się podobała, chociażby fakt że nie zdążył uratować kobiety, gdzie w 95% innych amerykańskich filmów takie sceny kończą sie że bohater zdąży na ostatnią sekunde - a tu było za późno.
Może Wimmer próbuje robić filmy na styl Tarantino?
Swoją drogą, lepiej tak niż odwrotnie. Widziałem filmy, gdzie główny bohater (niby mistrz sztuk walki) jest obijany przez zwykłych cieciów, a w końcu pokonuje jakiegoś tam innego wielkiego mistrza.
Więc gdzie jest sens?
Tutaj mistrz pozostaje mistrzem, nikt mu nie podskoczy.
Ale nie tylko o walkę w tym filmie chodzi. Dla mnie ważniejsze jest przesłanie.