Świerzutko po seansie 4K. Fantastyczna Czwórka w pełnej krasie. Przy tym filmie wersja z 2015 wygląda jak jakiś tandetny, niskobudżetowy fan-made. Tutaj mamy akcje, świetne efekty specjalne, dobre kreacje bohaterów, kostiumy i coś czego Marvel potrzebował najbardziej - pobudzenie wyobraźni fanów. Nie mogę się doczekać co wymyślą w Doomsday... Co do minusów oczywiście Srebrny Surfer, który został kobietą. Norin Radd z głosem Laurence'a Fishburne'a z F4 2 (2007) był I-DE-AL-NY, mogli się pokusić o jego powrót, ale cóz. Najbardziej mi brakuje w dzisiejszych "marvelach" tego napięcia budowanego pieczołowicie przez lata, wszystko jest takie randomowe. Przypomnijcie sobie jak długo MCU przygotowywało nas na przybycie Thanosa. Po raz pierwszy pojawia się w The Avengers (2012). Przez 6 lat gdzieś tam pojawiał się w tle, ale zawsze było uczucie że obserwuje i czeka za kurtyną na odpowiedni moment, aż do kulminacyjnego momentu w Wojnie Bez Granic. A tutaj nagle ni stąd, ni zowąd pojawia się wielki Galactus, który żyje już miliardy lat, pożera planety ale od 20 lat nikt w MCU nawet o nim nie wspomniał. Ale to ewidentnie wina tej całej farsy z Majorsem. Przypuszczam że mieli podobny plan co do Kanga, ale wszystko się posypało i musieli przepisać całe uniwersum pod Dr Dooma. Napięcie zniknęło i trzeba budować od nowa. Kilka godzin przed tym jak siadłem do filmu jakiś dzięcioł wrzucił ujęcie Dooma i Franklina na fejsa i bum, massive spoiler. Miałem jednak cichutką nadzieję że się odezwie i usłyszymy RDJ'a, ale widać wszystko w swoim czasie ;)