Wszyscy to już gdzieś widzieliśmy – karykaturalne, egzystujące na odludziu małe miasteczko, wyalienowany, nieprzystosowany do otaczającego go środowiska młodzieniec z szopą wyżelowanych włosów oraz dwie przeciwstawne siły (miłość i ów nienazwany, burtonowski mrok), które wyznaczają bieg następujących wydarzeń. Niech nie zmyli nas jednak pozorny brak oryginalności. „Frankenweenie” to bowiem kino zawieszone gdzieś pomiędzy typową stylistyką filmów Tima Burtona, a próbą podsumowania jego dotychczasowej twórczości. To hołd złożony własnej filmowej tożsamości. Reżyser „Edwarda Nożycorękiego” udowodnił, iż jest jeszcze w stanie wycisnąć ze swego groteskowo-gotycznego stylu najlepsze soki, powraca tu duch jego mrocznej osobowości, który zanikł gdzieś po premierze „Sweeney Tooda”. Kiedy Burton wraca do swych familijnych korzeni, otoczonych dodatkowo animacyjną glebą, z miejsca można zwiastować powrót króla. Nie tworzy może niczego nowego i przełomowego, jednak w sposób niemalże autoironiczny stawia pomnik własnej, filmowej grotesce. Uświadamiając nam przy tym fakt, iż sam jest jedną z niewielu pozostałości po familijnym gloden-age’u Hollywood.
Pod tym względem nie powinien więc dziwić fakt, iż najnowszy film amerykańskiego mistrza jest adaptacją jego wcześniejszego projektu – niespełna trzydziestominutowej krótkometrażówki z lat 80., którą szefostwo Disneya postanowiło ostatecznie odwołać z dystrybucji. Dostajemy tutaj to, co u Burtona najpiękniejsze: prześmiewczą fabułę, przyprawioną gotycką stylistyką i przesiąkniętą starym, dobrym morałem o sile miłości i przyjaźni. Na polu animacji Tim zawsze czuł się dobrze i tutaj też nigdy nie zawiódł grona swych oddanych fanów, czego nie można powiedzieć o jego aktorskich produkcjach. Kątem oka dostrzeżemy tu nawiązania zarówno do obu Vincentów (znanych nam oczywiście z „Gnijącej panny młodej” oraz pierwszej, sześciominutowej animacji Burtona), jak i do „Miasteczka Halloween”, jego dziecięcego snu, które musiało urzeczywistnić się pod okiem Henry’ego Selick’a. Fabuła iskrzy się od nawiązań klasyki kina grozy, poczynając oczywiście od „Frankensteina”, a na „Nosferatu” i „Draculi” kończąc. Gdzieś u dołu ekranu straszy cień z filmu Murnau, w powietrzu szybuje kruk od Edgara Allana Poe. Ostatnie dwadzieścia minut to zaś oszałamiający popis wyobraźni reżysera „Soku z żuka” – odziera on nas z wszelkich przyzwyczajeń, rozpoczynając swój o tyleż mistrzowski, co morderczo zabawny karnawał. I tego właśnie brakowało Burtonowi mniej więcej od czasu „Charliego i fabryki czekolady”: intelektualnego, groteskowego widowiska, absurdalnego poczucia humoru i familijnego wyczucia smaku.
„Frankenweenie” próbuje oswoić nas ze śmiercią, pokazać heroiczną próbę wskrzeszenia tego, co kochało się przed nadejściem ponurego żniwiarza. Niczym w klasycznej Andersenowskiej baśni miłość tu nie umiera, a jest wręcz czynnikiem pobudzającym do życia to, co martwe. Widoczne jest to szczególnie w scenie, kiedy Viktor ożywia swego przyjaciela za pomocą łez. Otrzymujemy więc kolejną wariację na temat klasycznego, baśniowego wzorca, który jednak, pomimo pewnej formalnej oryginalności, staje się z minuty na minuty jego więźniem. „Frankenweenie” wraca niestety w warstwie fabularnej do schematu ładnej, prostej historyjki, opowiadanej dzieciom do poduszki. Trudno jest nie patrzeć na to bez mimowolnego bólu serca, kiedy przypomnimy sobie, jak animatorzy Disneya w latach 90. Przezwyciężali kolejne klasyczne stuktury. „Frankenweenie” na nieszczęście nie może się równać z takimi arcydziełami animacji, jak „Król Lew”, „Pocahontas”, czy „Piękna i Bestia”.
W szerszym względzie nastąpiło więc pomieszczanie intencji twórców. Otrzymujemy bowiem obraz z jednej strony wypełniony prostą, skierowaną do dzieci strukturą, z drugiej jednak zrealizowany w mrocznej, gotyckiej stylistyce, która dzieciom nie za bardzo powinna odpowiadać. Odmiennie, niż to miało miejsce w przypadku „Gnijącej panny młodej”, Burton jakby nie do końca wiedział, komu zadedykować swoją produkcję. Dlatego też jego najnowszy obraz nie może zadowolić w pełni ani młodszej widowni, ani oddanych fanów jego twórczości.
Więcej recenzji na: http://www.zissou.pl