To będzie interesujący sezon nagród filmowych. Przynajmniej w kategoriach aktorskich. Wyścig po
Oscara się jeszcze nie zaczął, "przeciętny" obserwator nie wszystkich faworytów miał już okazję
poznać (wyśmienity Steve Carell w "Foxcatcher"), o innych zapewne usłyszy dopiero po ogłoszeniu
nominacji (wybitny Timothy Spall w "Mr. Turner"), kilka innych nazwisk może nas jeszcze zaskoczyć,
ale już znam przynajmniej kilku aktorów, którzy zasługują na statuetkę. Właśnie odkryłem kolejnego.
Chadwick Boseman, zapamiętajcie sobie to nazwisko, w najbliższych latach będzie o nim głośno.
Boseman otrzymał od Tate'a Taylora życiową szansę, możliwość zagrania głównej roli w filmie o
Jamesie Brownie. I wypadł znakomicie. Doskonała charakteryzacja umożliwiła mu przekonujące
zaprezentowanie wokalisty na wszystkich etapach jego kilkudziesięcioletniej kariery, ale to tylko
połowa sukcesu. Aktor wgryzł się w rolę, bez nuty fałszu "dostroił" do charakterystycznego sposobu
wysławiania się czarnoskórego artysty, jego sposobu bycia, niuansów mimicznych i nie popadł przy
tym w przesadę. Boseman bawi się wizerunkiem ikony, emanuje sceniczną charyzmą, bryluje jako
muzyk, który na estradzie rozkwita i zamienia się w szamana soulu, za którym wiernie podążają
tłumy, ale nie zapomina również i o tym, że przedstawia też człowieka, który nie był pozbawiony
wad. Na zebranie jakiś znaczących nagród filmowych w jego przypadku jest jeszcze za wcześnie
(zwłaszcza przy takiej konkurencji), ale ta rola niewątpliwie (i zasłużenie) zwróci na niego uwagę
Hollywood. Obserwujemy właśnie narodziny nowej gwiazdy.
W parze z doskonałą pierwszoplanową rolą idzie równie udana reżyseria. James Brown od chwili
rozpoczęcia kariery scenicznej w połowie lat 50. występował praktycznie cały czas, a na
amerykańską listę przebojów trafił z aż 94 singlami (!). Dość gargantuiczna kariera i osobowość do
skondensowania w jednym filmie. Niebanalny bohater wymagał więc niebanalnego podejścia. Taylor
postawił na narrację tętniącą funkowym beatem, równie dynamiczną i nieprzewidywalną jak
portretowany artysta, czerpiącą garściami z jego muzycznego dorobku, z zachłanną ekscytacją
sięgającą po kolejne utwory i epizody z życia, skaczącą pomiędzy nimi niechronologicznie, często
zestawiającą ze sobą wydarzenia oddzielone kilkudziesięcioletnią przerwą. Wielokrotnie przypomina
się nam o korzeniach artysty, za sprawą sprytnego montażu sceny z dorastania w biedzie
korespondują z wydarzeniami ze szczytowego okresu jego kariery, które zaś płynnie przechodzą w
epizody z późniejszego okresu, gdy rozbuchane ego utrudniało nawiązywanie bezkonfliktowego
kontaktu z innymi ludźmi.
A to jeszcze nie wszystko, bo wielokrotnie łamie się tutaj czwartą ścianę. Brown często wymownie
patrzy się w naszym kierunku, czasem zwraca się do widza bezpośrednio, w jednej scenie
przechadza się opowiadając o czymś, a jednocześnie widzimy jak w tle szaleje na scenie i finalnie
obie te postacie stapiają się w jedną (za sprawą montażowego cięcia). Jest to dość odważna forma i
zapewne nie każdemu przypadnie do gustu, ale pozwalająca na zaprezentowanie postaci w
bogatszy, bardziej urozmaicony sposób i nie powodująca znużenia stosunkowo długim filmem (140
minut).
Oczywiście gdyby wszystkie te stylistyczne świecidełka, sprytne sztuczki montażowe, energetyczne
utwory i przykuwającego uwagę głównego bohatera, odrzucić na bok, to zostalibyśmy z kolejną
typową historią biograficzną, która ledwie prześlizguje się po bogatym życiu portretowanej postaci.
Ale skoro reżyser skutecznie odwraca od tego uwagę widza, to po co szukać dziury w całym? Lepiej
posłuchać dobrej muzyki, radośnie potupać do rytmu stopą i liznąć trochę wiedzy o jednej z
największych osobowości muzycznych zeszłego stulecia.
http://kinofilizm.blogspot.co.uk/2014/12/get-on-up-recenzja.html
Więcej recenzji i innych materiałów o kinie:
https://www.facebook.com/pages/Kinofilia/548513951865584