Problem z "Death proof" jest taki, że sam w sobie jest takim double feature. Jest wyraźnie podzielony na dwie osobne historie z osobnymi bohaterami połączone jedynie postacią mordercy (nawet narzędzie zbrodni się zmienia). Co gorsza adresowane do nieco innych odbiorców.
Pierwsza część to rzecz męska. Mamy tu kult outsidera macho, postaci tajemniczej, zdobywcy. Ta część rozgrywa się nocną porą i unosi się nad nią barowy klimat. Smaku dodaje jej też wątek kobiecy, oraz samo ... hmm ... uwodzenie jednej z kobiet.
Druga część jest z kolei do bólu feministyczna. Zamiast macho na pierwszy plan wysuwają się dziewczyny i ich babskie pogaduchy o pupie Maryny - o samochodach, filmach, o modzie i o tym z kim się przespać. Macho zostaje tu obdarty ze swoich atrybutów i rzucony na drugi plan. Zagrożenie nie jest praktycznie wcale zaznaczane, więcej czasu poświęcono ględzeniu, a i akcja dziejąca się za dnia również przyczynia się do zmiany klimatu.
Co dało połączenie obu filmów? Pojęcia nie mam! Wszystko zdaje się dążyć do wniosków typu Faceci to dzieciaki i beksy, a prawdziwej siły szukać należy u bab. W sumie mógłbym to kupić. Jednak dla mnie różnica jakościowa obu części jest zbyt duża. Jak dla mnie Tarantino jest lepszym macho niż feministką (może kiedyś się wyrobi). i za tę część oceniam całość.