Najpierw widzimy kilka pustych zołz, które ględzą od rzeczy i bez sensu oraz konsumują alkohol. Zresztą z panem Tarantino. W końcu ktoś z tego filmu jakąś przyjemność czerpać musiał.
Następnie zły psychol (Sylwek S. na 61. urodziny dostał czwartego Johna Rambo, Bruce W. na 52. dostał czwartego Johna McClane'a, to i Kurtowi R. na 56. coś się należało od życia) efektownie i brutalnie, jak to u pana QT, morduje zołzy.
Dalej widzimy następne puste zołzy, które też gadają od rzeczy jakieś bzdety żywcem wyjęte z Cosmo czy innego badziewia dla niedorozwiniętych panienek. Zły psychol znowuż się pojawia, ale tym razem to on dostaje łomot. The end.
I po co to?
Prawie dwie godziny straconego czasu. "Na dobre i na złe" jest lepsze.
Streszczenie super. I za to uwielbiam Quentina. ;)
Zastanów się, czy nie o to wszystko w tym filmie chodziło? Ale jak nie czujesz tego klimatu, to trudno. Są gusta i guściki.
Rozumiem, że ja posiadam jedynie guścik... No cóż, skoro aż tak się czujesz zobligowany, by bronić ulubionego reżysera... Swoją drogą kiedyś ostro się starłem z kimś, kto "Kill Bill" uznał za chłam. Też argumentowałem, że "o to wszystko w tym filmie chodziło". Ale moim zdaniem "to wszystko" winno mieć jednak jakieś granice, bo inaczej wkracza się na równię pochyłą. I może czas zejść ze sceny, bo zaczyna pachnieć impotencją twórczą. Ja jednakowoż wolę Jarmuscha :)
Jarmusch też super, ale powiem Ci (jeśli nie wiesz), że oba Grindhousy, są pastiszem kina klasy B lat 60-tych i 70-tych (tak zwanych Grindhouseów właśnie). Więc nie należy brać tego na serio i właśnie ta równia pochyła, to cel moim zdaniem zamierzony.
Jednym się to spodoba - innym nie.
Mi się totalnie nie podobało, większego chłamu od tego dawno nie widziałem, to ględzenie tych bab na początku jeszcze przeżyłem z nadzieją, że coś to urodzi, NIESTETY NIE URODZIŁO !!! troche gadania Crowe'a i to było nawet zabawne i koniec. wypadek, kolejne baby gadające o takich pierdołach, że omg, tego już nie mogłem strawić, musiałem przewijać. Następnie pościg ciągnący sie w nieskończoności i baby bijące z siłą Clode'a VanDame'a...nie...nie...NIEEE !!! matko, że też Tarantino tak zszedł na psy od czasów Pulp Fiction. Ten film przypomina mi gówno chlaśnięte na białe płutno i nazwane "sztuką" bo chlasnął nim Tarantino, który jest wg wielu geniuszem.
Zgadzam się z opinią autora...2 godziny stracone.