To jeszcze nie ten Tarantino od "Wściekłych psów" i "Pulp Fiction". Bo w "Death Proof" nie ma za krzty sensu i logicznej fabuły, jest za to zlepek scen lepszych i gorszych, które wypełniają dwie godziny filmu. Większość dialogów, czy to prowadzonych przez dziewczyny, czy inne postacie, są zwyczajnie nonsensowne i zabawne w swoich dłużyznach. Przemoc jest pokazana całkiem realistycznie (w przeciwieństwie do przesadzonego "KB"), lecz ja spodziewałem się jej więcej.
Na szczęście, Tarantino nakręcił na tyle urocza i stylową szmirę, że łyka się ją z dużą radochą. I - co zaskakujące, ma widzom do przekazania pewne komunikaty. Dla mnie najciekawszy jest ten o sile i determinacji kobiet uważanej za słabą płeć i bezradności i mazgajstwu facetów, jako znak naszych czasów. Owszem, ktoś mądry powie sobie - "ja to już wiedziałem", lecz w tak głupkowatym na pozór filmie takie przesłanie jest wcale a wcale.
Tak więc w całym tym popkulturowym "bajzlu" jest pewna metoda. No i niezłe aktorstwo - zwłaszcza Rosario i Kurt zagrali świetnie.
Bo to jest film, który składa hołd filmom klasy B. Stąd moje przypuszczenie, że Tarantino chyba specjalnie zrobił film-szmirę!
Oczywiście masz rację. Po "Kill Bill" jest to kolejny zlepek scenek z kina klasy B i C, z tymże ten film wcale nie ogranicza się do bycia hołdem reżysera w stronę tego typu produkcji. Zwróć uwagę na postać kaskadera Mike`a (Russell) - z początku jest kozakiem, a na końcu filmu, kiedy zostaje złapany przez trzy wkurzone panienki... no, sam wiesz, jeśli widziałeś. I właśnie to służy zobrazowaniu czasów, jakie są dzisiaj. Czyli o dominacji kobiet i zniewieścieniu facetów.
Ale, ale - nawet i bez tych obserwacji, byłby to pierwszorzędny stuff, mocno podnoszący adrenalinę. Choć przyznaję, że przemocy spodziewałem się ciut więcej, niż jej było:P