Nie będę omawiał fabuły, rozprawiał o grze aktorskiej...bo nie o to w tym wszystkim chodzi. Terantino wyrobił Sobie markę, bardzo sprytnie i trafnie, jego początkowe filmy były udane i chwytliwe.
Później nadszedł Kill Bill, film niezły, ale czy na Terantino "niezły" w skali światowej to nie za mało? Coraz częściej można było zobaczyć sceny rodem z Westernów, tych kultowych S.Leona....jednak te sceny nie były niczym nowym. Oglądając Kill Bill'a, miałem wrażenie, że to wszystko już było, jakbym cały film widział. Nie chodzi o motywy, tylko przemyślenie akcji.
Nieważne, to był Kill Bill. Nie omawiam Hostela, gdzie Terantino sprzedał Swoje nazwisko, by zarobić...
Death Proof, oprócz tego, że wkracza do Europy bez swojej siostry/brata, w dodatku bez drugiej części wydaje się trochę bezsensowny(*podkreślam TROCHĘ). Krytyka jednak zawarta jest w fenomenie Q.T, który po wielu sukcesach nie idzie wyżej i nie robi czegoś nowego, serwuje nam te same smaczki, które już znamy, a które wielu kinomanom się lekko przjeadły.
Znowu ma się wrażenie, że tooo juuuż byyyło, jaaa too znaam.
Można wszystko połączyć i się zachwycać, jak bardzo nawiązał do poprzednich filmów, ale czy jest się czymś chwalić? Zamist zrobić nowy charakterystyczny motyw, styl, mamy do czynienia ze schematem.
4 głupie panienki ot, tyle.
Gdyby autorem filmu był jakiś mało znany reżyser powiedziałbym:
- O! Ładnie zaczyna.
Ale na Quentina Terantino to za mało, stanowczo za mało.
Ocena?
6/10.