Zniszczona taśma, oznaczenia i napisy rodem z lat 70. Klimat, w którym nie sposób się nie zanurzyć. Na ekranie pojawia się nazwisko reżysera, którego jak mało kogo we współczesnym kinie można uznać za gwaranta dobrej zabawy i... z każdą kolejną minutą jest już coraz mniej zabawnie.
To, co było znakiem filmowym Quentina jako scenarzysty w poprzednich filmach, czyli błyskotliwe, czasem absurdalne dialogi i one-linery, tu zostały zastąpione przez wyjątkowo nużące paplanie wyemancypowanych panienek, któremu dowcipem i pomysłowością daleko do rozważań na temat różnic kulturowych między USA i Europą egzemplifikowanych ćwierćfunciakiem z serem z Wiadomo Jakiego Filmu. W którymś z wywiadów (pewnie niejednym) Tarantino wyjaśniał, że nie ma lepszego sposobu na zaskoczenie widza niż wcześniejsze uśpienie go gadką-szmatką bohaterów. Tarantino potrafi budzić skutecznie, to fakt, ale w tym przypadku przesadził z ilością środków nasennych. Na dodatek fabuła filmu jest wyjątkowo prosta (nie znaczy to, że mam coś przeciwko takowym), więc aby utrzymać zainteresowanie widza, napięcie musi być dawkowane z dużym wyczuciem, tak jak to zrobił chociażby Spielberg w zbliżonym tematycznie "Pojedynku na szosie". Tarantino tego wyczucia zabrakło. Ale już sam "pojedynek" jest świetnie zrealizowany i trzymający w napięciu. Jedna z najlepszych takich sekwencji w historii kina.
Nie jest to więc film zły. Oprócz finałowych scen na uwagę zasługuje rola Kaskadera Mike'a, która Kurtowi Oscara pewnie nie przyniesie, ale i tak jest jedną z jego lepszych w ostatnich latach. Tarantino miał racją mówiąc (chyba w jakimś innym wywiadzie). że Russell dawno nie grał badassa. W "Death Proof" naprawdę błyszczy na ekranie, niestety jest go tam za mało, żeby cały film uczynić interesującym. Pozostałe aktorki nie grają źle (może z wyjątkiem Zoe, która w dialogach wypada wyjątkowo nieprzekonująco), to ich postacie nie są zbyt ciekawie zarysowane.
Na plus zapisuję zdjęcia. Quentinowi nie brakuje pomysłów na ciekawe ujęcia, podobało mi się też kadrowanie aktorek z wybitnie "męskiego punktu widzenia". :) Zwraca uwagę też umiejętnie dobrana muzyka. Piosenki znakomicie pasują do filmu, a poza tym od razu wpadają w ucho ("Chick habit").
Tarantino po raz kolejny złożył hołd kinu, które ukształtowało go jako twórcę. O ile jednak "Kill Bill" oprócz ciekawych pomysłów realizacyjnych był również po prostu piekielnie zabawny i wciągający, o tyle w przypadku "Death Proof" w pamięci pozostanie mi tylko oryginalna forma.
6/10 Sztuka dla sztuki... jakkolwiek przewrotnie nie brzmiałoby słowo "sztuka" w kontekście tego filmu.
Należą Ci się brawa za konstruktywną krytykę! Mówisz z sensem i pokazujesz to co Tobie nie przypadło do gustu - taki post to skarb w gąszczu nic nie znaczących skaz na forum, za jakie zapewne nie tylko ja uważam wypowiedzi większości przeciwników Death Proof.
Szanuję Twoje zdanie :) i naprawdę mile mnie zaskoczyłeś bo wchodząc tutaj myślałem, że przyjdzie mi czytać kolejny nic nie wnoszący post jakiegoś pół-mózga, przepełniony przekleństwami i rażącymi na kilometr błędami ortograficznymi... a tu takie mile zaskoczenie :)
Mi film się spodobał, gadka-szmatka spełniła swoje zadanie bo w pewnym momencie byłem naprawdę wkurzony ;) teraz się z tego śmieje gdy Tarantino mówi, że chciał mnie wkurzyć :) był to naprawdę ciekawy eksperyment.
Pozdrawiam i Szacunek dla Ciebie LIS!
Pozostaje mi się tylko podpisać pod odpowiedzią kolegi, świetna recenzja, oby krytyki na tym poziome było więcej. .
Zgadzam się, że Zoe wypada niekiedy średnio, ale takie wrażenie robi z początku. Później już się do niej przyzwyczaiłem, a nawet ją polubiłem. Chyba najbardziej mi się podobała ze wszystkich pań ;)
Zoe to zawodowo kaskaderka, ale i tak w dialogach była fajna. Ale prawdziwe brawa się jej należą za pościg na masce samochodu, żadnych tricków.
mam takie pytanie... czy w tym gra Matthew Macfadyen? Bo czytałam na jakiejś angielskiej stronce, że on tam gra, a na filmwebie zarówno w obsadzie tego filmu jak i w filmografi Matthew Macfadyen nie ma o tym ani słowa.
No proszę, czyli jednak wszystko ze mną w porządku, bo po tylu pozytywnych opiniach zacząłem myśleć, że chyba coś mi się pokręciło..albo oglądałem inny film. Lis przedstawił dokładnie te same 'zarzuty' wobec DP, które mam do tego obrazu ja (z resztą już o tym pisałem). W końcu mam potwierdzenie, że nie tylko ja uważam iż film ten jest strasznie nierówny, co zapewne jest celowe, ale nie każdemu się podoba. Wg mnie film 'zabiły' przeciągane w nieskończoność dialogi o niczym. Jest oczywiście kilka świetnych tekstów, ale zdecydowana ich większość została umieszczona tylko po to, aby widz miał wrażenie, że marnuje swój czas. No cóż.. teraz pozostaje odwiedzić kino w dniu premiery Planet Terror i zobaczyć co dodali do europejskiej wersji.
Zniszczona taśma to celowy zabieg użyty przez reżysera w celu dogłębniejszego oddania klimatu tego typu filmów . Dawniej kiedy powstał nowy film wypuszczano parę ich kopi a kina wymieniały się nimi i kolejno puszczały co doprowazało do ich zużycia...
Tarantino dodatkowo powiedział, że film ma wyglądać jakby podróżował już przez cały rok.
Podpisuję się rękami i nogami pod wypowiedzią Lisa - bardzo podobnie odebrałem film (osobny temat o Tandecie).
Jeśli Tarantino specjalnie chciał zdenerwować widzów (dłużyznami) to mu się w pełni udało. Co nie zmienia mojej oceny, w którą sam bym nie uwierzył przed seansem - 4/10. Za świetną muzykę, pościgi, Kurta Russela i brak filmu w filmie...
A ja pod recenzją Lisa się nie podpiszę. Oczywiście, każdy ma prawo do swojego zdania i szanuję Twoją wypowiedź, ale jednak się z nią nie zgadzam:)
Przyzycziłem się już do tego, że Tarantino robi film dla siebie i mnie, jako widza, prawdopodobnie ma, za przeproszeniem, głęboko w dupie. Przed premierą filmu Tarantino i Rodriguez mówili o ideologii Grindhouse. Kto jej nie zna - ten nie podejdzie do filmu tak jak powinien. Idiotycznym pomysłem było rozdzielenie obu filmów i puszczenie ich w kinie oddzielnie. Ja miałem całe szczęście okazję obejrzeć Grindhouse w oryginalnej wersji - oba filmy jednocześnie, oddzielone trailerami (gromkie brawa dla reżyserów trailrów, szczególnie Eli Rotha). I jak sie czułem? Tak jak mi powiedziano, że się będę czuł. Siedząc w kinie rodem z lat 70-tych, z popcornem i colą w rękach poszedłem na grindhouse - seans dwóch filmów klasy B w cenie jednego biletu. Jak oceniam sam Death Proof? 10/10.