Już od dłuższego czas bardzo ciekawił mnie ten film. Pomysł na nakręcenie trochę kiczowatego obrazu wyjętego jakby z lat 70 był interesującym eksperymentem, którego efekt chciałem obejrzeć, pomimo iż fanem Tarantino nie jestem - jak na razie widziałem tylko dwie części „Kill Billa”, a osławione „Pulp Fiction” czeka już chyba dwa lata na półce i ciągle nie mogę się za nie zabrać. Może wkrótce...
Od razu napiszę, że „Death Proof” podobał mi się bardzo (aż sam się trochę dziwię). Film ma niespieszne tempo, spowalniane przez naprawdę świetne, niesamowicie długie, zabawne rozmowy całkowicie o niczym, które o dziwo słucha się z przyjemnością i zaciekawieniem. Akcja rozwija się powoli, ale film nie nuży ani nie męczy. Powiedziawszy więcej - te dwie godziny z „Death Proof” to czysta zabawa w kino.
Klimatu dodają zanieczyszczenia obrazu, niewyraźne zdjęcia, oczywiste i rzucające się w oczy błędy w montażu, wyblakłe czy czasem znikające kolory. Plus świetnie dobrane piosenki, choć pomysły Tarantino na tło muzyczne do scen bywają momentami zaskakujące, a przejścia pomiędzy utworami dość dziwne. Dodatkowo wszyscy aktorzy - w szczególności Kurt Russell - spisali się znakomicie, dzięki czemu do trochę dziwnych postaci przyzwyczajamy się naprawdę szybko.
Zdziwiło mnie jedynie, że w drugiej połowie filmu prawie wszystkie efekty związane z psuciem się obrazu znikają i film staje się zbyt ładny. Nie wiem czy tak miało być, czy może Tarantino skończyły się pomysły na to jak jeszcze bardziej zniszczyć obraz. Trochę szkoda...
Gdybym miał się do czegoś przyczepić, to niestety do końcówki, która następuje trochę za szybko, przez co brakuje w „Death Proof” wyraźnego zakończenia. Szkoda też, że ostatnie wydłużone na siłę pościgi nie są już tak niesamowite jak "zwykły" wypadek na początku filmu, a napięcie w końcówce trochę siada. Nie mówię tu oczywiście o popisach kaskaderskich Zoe Bell, które robią spore wrażenie.
8/10