Abstrahując od przemyśleń na temat chorób nowotworowych, ale przez większość filmu
zastanawiałam się, kto stworzył scenariusz do tego filmu.
Temat daje olbrzymie pole do analizy zjawiska, a bazuje na bardzo momentami drętwych i
niemrawych dialogach.
Trochę mnie też irytowała postać głównej bohaterki.
Wydaje mi się, że była po prostu "za stara" do roli nastolatki. Myślę, że wolałabym zobaczyć tutaj
kogoś, kto wyglądałby jak osoba w wieku lat 16-17, a nie jak dwudziestokilkuletnia kobieta.
Powiecie pewnie, że się czepiam szczegółów, nie rozumiem istoty chorób nowotworowych, nigdy
nie byłam w takiej sytuacji i moralizuję, itp. Możliwe.
Nie rozumiem jednak, dlaczego ta historia została pokazana jako ckliwa historyjka dla małolat z
burzą hormonów. "Bez mojej zgody" przedstawia ten sam temat o wiele subtelniej i wiarygodniej.
A już scena w muzeum Anny Frank była dla mnie wręcz niesmaczna. Ale cóż... Trzeba czasami
mieć trochę wyczucia i taktu. Amerykanom tego momentami bardzo brakuje.
Bo ja wiem, czy "Szkoła uczuć" jest lepsza... ? Oglądałam ten film jako małolata i chyba bardziej się skupiałam na osobie aktora grającego główną rolę niż na całej reszcie ;)
Z wiekiem można zmienić punkt widzenia, więc ja swój pogląd na "Szkołę uczuć" mam teraz nieco inny, ale nie o tym mowa w tym temacie.
Dla mnie "Gwiazd naszych wina" to nie jest film, który coś zmienił w moim sposobie patrzenia na świat i ludzi. Przeszłam obok tego filmu obojętnie. Może dlatego, że miałam w swoim otoczeniu osoby chore na nowotwór i jakoś inaczej to wszystko postrzegam od tamtej chwili.
Nie krytykuję osób, którym ten film się spodobał. Mam swoje zastrzeżenia do sposobu przekazania treści i tyle.
Czemu fani nie potrafią odpowiedzieć nic inteligentnego na bądź co bądź konstruktywną krytykę?
Bo trudno o odpowiedź, jeśli się nie ma kontrargumentów.
Ja myślę, że każdy z nas szuka w tym filmie czegoś dla siebie. Być może inni to "coś" odnaleźli, ale dla mnie to nie jest obraz, który pozostanie w mojej pamięci na dłużej. Jest kolejnym filmem odfajkowanym na liście obejrzanych w ostatnim czasie.
Mnie najbardziej uderza ta okropna pustka, brak argumentów za ponownym obejrzeniem tego filmu. Ja nic nie czuję. Nic we mnie nie pozostało, a chyba coś powinno, skoro to tak dramatyczna, pełna emocji historia.
Samo słowo "nowotwór" nie wystarczy, aby wstrząsnąć i pozostać w pamięci widza na dłuższy czas. To tylko wyraz, diagnoza, określenie stanu rzeczy. Musi być coś poza tym.
Uczucia, emocje, łzy i rozpacz. I jakaś prawda. Tutaj widziałam tylko górnolotne frazesy wygłaszane triumfalnym tonem i słowną przepychankę głównych bohaterów. Pod koniec coś tam błysnęło na chwileczkę, ale to był moment i zaraz znowu poczułam rozczarowanie i żal. Bo to trochę czas stracony i mogłam właściwie sięgnąć po coś innego.
Dobrze to ujęłaś, ale chyba usiłujesz kopać nieco za głęboko. To film skierowany do dziewczyn/ek w wieku 12-18 lat, który miał je poruszyć do porzygu oklepanymi schematami (które im być może jawią się jako coś nowego, a bo ja wiem), przedstawionymi w tak skrajnie przerysowany sposób, że niemożliwym jest w nie uwierzyć, jeżeli nie ogranicza się swojego repertuaru filmowego do bzdur.