Średnio mnie ten film ciekawił. Był wprawdzie w repertuarze Kina Konesera, spojrzenie na plakat i lektura krótkiego opisu dały mi jednak szybkie wyobrażenie, że to raczej o młodego konesera chodzi. Ale jakoś tak wyszło, że wygrałam bilet. No i poszłam.
Nie mogę powiedzieć, że mnie ten film rozczarował. Był dokładnie taki, jaki spodziewałam się, że będzie. Nie mogę stwierdzić, że się nudziłam. Popłynęłam z tą historią, a beczałam tak, że dobrze, iż nie wypłynęłam z kina. Nie mogę zarzucić filmowi, że jest zły. Jest nie najgorszy. I tu się zaczyna litania "ale"...
Film jest o nastolatkach. Mam dosyć dobrą pamięć i nie zapominam, jak to sama byłam siedemnastoletnim cielęciem. Byłam egzaltowana (też pewnie krzyczałam ciągle "O mój Boże" jak Hazel), uczuciowa, łatwo popadałam w zachwyt nad rzeczami, które niekonieczne na zachwyt zasługiwały. Bohaterka filmu też taka jest. Tylko dużo mądrzejsza, dojrzalsza, doświadczona chorobą, własnym powolnym umieraniem. Ale to wciąż nastolatka, dopiero wychodząca z najgłupszego etapu ludzkiego życia, jakim jest adolescencja. I to jest naprawdę kretyński moment na umieranie. Wszystko czujesz sto razy mocniej, każdą emocję przetrawiasz długo i boleśnie, kto nastolatkiem był, ten wie. I mając tak wrażliwą psychikę, jeszcze bez pancerza ochronnego, musisz jakoś przetrawić to, że lada moment umrzesz. Ja dziękuję za coś takiego.
Ale ale... nie o tym jest film. Nie o tym w głównej mierze. Film jest, nie da się zaprzeczyć, przede wszystkim o miłości. O miłości dwojga nastolatków. Też miałam taką "miłość" (moja jest w cudzysłowie nie bez kozery, bo czas ją zweryfikował), sms-y w środku nocy, publiczne buzi-buzi, wzniosłe deklaracje, motylki, cukiereczki, ciasteczka. Każdy przez jakieś młodzieńcze zauroczenie w mniejszym lub większym stopniu przeszedł. To jest cudowna sprawa. Gdy jest się nastolatkiem. Trochę inaczej się na to patrzy z perspektywy czasu, doświadczeń, lat związku. Zakochane dzieciaki są słodkie, ale nie chcemy wszędzie za nimi chodzić, podpatrywać, jak się całują, podsłuchiwać, jak szepczą wyznania, a już broń Boże zaglądać do ich sypialni. A tutaj to mamy.
Oczywiście to są takie dojrzalsze dzieciaki, cierpiące, nad wiek inteligentne i piszę to bez żadnej ironii. Ale to wciąż dzieciaki.
Nie ma nic złego w filmowaniu historii o zakochanych dzieciakach. Tylko że łatwo wpaść przy tym w pewną pułapkę i w przypadku tego filmu miało to niestety miejsce. "Gwiazd naszych wina" nie tylko jest O nastolatkach, to też film DLA nastolatków. Muzyka w tym filmie, to muzyka dla nastolatków, dialogi i humor - dopasowane do nastolatków, cierpienie pokazane prosto, liniowo, bez choćby próby zagłębiania się w ciemne meandry ludzkiej psychiki...
Ogólnie świat opływa w filmie lukrem. Wszyscy są pozytywni, szczęśliwi mimo wszystko, przyjmujący z uśmiechem kolejne przeciwności losu. Rodzice obojga - wspierający się nawzajem, otwarci, weseli, niezłomni, silni. Przyjaciel - choć stracił oczy, nie robi z tego zagadnienia. No i centralna dwójka cierpiąca wręcz koncertowo ładnie. To wszystko jest piękne i wspaniałe. Tylko że w prawdziwym życiu tak nie ma. W prawdziwym życiu ludzie wątpią, upadają, klną wniebogłosy, obarczają się wzajemnie odpowiedzialnością, popadają w nałogi, prześcigają się w cierpieniu i tak dalej. Oczywiście są ludzie wytrwali i niezłomni nawet w obliczu takich plag. Ale nie siedmioro takich ludzi naraz. Całkowite wyeliminowanie z fabuły zachowań wstydliwych, destrukcyjnych, ale też przecież ludzkich na rzecz wyłącznie tych godnych, dzielnych i promiennych zalatuje cukrem i sztucznością.
Jedyną negatywną postacią w filmie (trochę szkoda, że wybieloną na końcu) jest autor książki. Jego pojawienie się, to zresztą bodaj najciekawszy moment filmu. Spodziewamy się ekscentryka, ale jednak dobrodusznego (wszak od pierwszych minut jesteśmy raczeni wyłącznie dobrodusznymi bohaterami), a tu takie złośliwe, zapite, obmierzłe i do szpiku kości złe dno. To jest też niestety moment filmu najprawdziwszy. Bo tacy ludzie istnieją w rzeczywistości.
Kolejnym moim "ale" jest istne znęcanie się nad widzem. Sceny bolesnych rozmów przedłużane do granic możliwości, próbne odczytywanie mów pogrzebowych, pokazywanie bohaterki zalewającej się łzami dwukrotnie (i to naprawdę długie ujęcia). Widz ma przez bitą godzinę powstrzymywać się przed gwałtownym szlochem. Piszę bez sarkazmu. Ja się ledwo powstrzymywałam. Najpierw jedna łezka, wyschła sama. Potem potok. A jak ktoś za mną rozszlochał się głośno, to ja już miałam problem, żeby nie zawtórować. Ja rozumiem, że to wszystko smutne i tragiczne, że są ludzie na świecie, co im się takie rzeczy przydarzają naprawdę, ale czy do refleksji nad tym tematem pobudzić mnie może tylko godzinny ryk? To takie szybkie katharsis, wypłakałam się, owszem, ale nie będę zbyt często wracać myślami do tego filmu, bo brak mi w nim scen, które zagrałyby na jakichś innych strunach niż tylko powierzchowne, chwilowe wzruszenie.
Są w tym filmie rzeczy dobre. Aktorstwo jest całkiem spoko (choć ojciec Hazel jakoś mi strasznie zgrzytał), historia płynie wartko - jak na baśń przystało, parę scen sympatycznie bawi (większość porusza, ale zamiast dogłębnie, jakoś tak pompatycznie). Niestety, choć "Gwiazd naszych wina" dźwiga temat bardzo poważny i ciężki, to filmem poważnym raczej nie jest.
Chociaż - dziesięć lat temu byłabym z pewnością szczerze zachwycona.
Napisałaś to 8 dni temu, a że wątki GNW mają aktualnie branie, mam wrażenie, że nikomu nie chciało się tego przeczytać.
Całe szczęście jestem jedną z tych szczerze zachwyconych nastolatek, do których należałaś 10 lat temu. Uff, mogę odetchnąć z ulgą, że nie wystaję poza normę.
Może jak zobaczę film za 10 lat to będę miała podobne zdanie, jak na razie kupuję to wszystko, łącznie z ciągłym chodzeniem za zakochanymi nastolatkami, z muzyką dla nastolatków, humorem dla nastolatków, dialogami dla nastolatków, pozytywnymi postaciami, wspierającymi się rodzicami, przyjacielem bez oczu(którego swoją drogą uwielbiam jak wszystkie drugoplanowe postacie Greena), z niezłomną siódemką naraz i scenami zmuszającymi do płaczu.
Nie wiem co mogę jeszcze napisać. Niektórym się podoba, niektórym nie. Jak wszystko :)
Zgadzam się z niektórymi "ale" , ale wybaczam to wszystko twórcom filmu.
Nie wiem czy jest sens polecania ci książki, więc nie polecę (ale jest lepsza od filmu) :)
Oczywiście że wszystko (humor, dialogi,muzyka) jest na poziomie nastolatków, bo to przecież JEST film o nastolatkach.Piszesz że postacie są zbyt idealne i przesłodzone, ale nie podoba Ci się to, że zachowują się jak podlotki. Cóż, nie wiem czy gdyby zachowali się jak dojrzali, doświadczeni wiekiem dorośli, było by to bardziej realne. Mówisz że są zbyt silni i odważni. Ale kto z nas wiedząc że umiera, wiedząc że jest granatem który rani wszystkich których kocha, chciałby zadać swoim najbliższym jeszcze większą dozę bólu i cierpień poprzez głośnie( za to szczere) manifestowanie swojego bólu i rozczarowania? Nawiązując do książki nie było tam wszystko, aż tak gładkie.
Wiem że ogólnie wiek przejściowy jest głupawy, a we wspomnieniach często żenujący, ale kiedy oglądamy filmy o "dorosłych" alkoholikach, narkomanach, ludziach którzy nie dają sobie rady z własnym życiem(często partoląc przez to życie innych) staramy się doszukać w nich jakiejś głębi, problemu, który "zmusił" do obrania takiej drogi, stawiamy im diagnozę i uważamy się za takich co rozumieją prawdziwy charakter postaci.
A gdy oglądamy film o młodzieży stawiamy diagnozę- nastolatek. Dno i dwa metry mułu, mielizna, "nie głęboki" = dla nastolatków lub o nich.
Może jest to rozpaczliwa próba udowodnienia sobie i wszystkim jak bardzo jesteśmy dojrzali?
p.s. Oczywiście nie promuję teraz oglądania "Violetty" czy czego tam jeszcze, jako filmu bardzo wartościowego:). Chodzi być może o to, aby nie przyklejać wszystkim tej samej etykietki z góry ustaloną ceną.