Gdy w 1999 roku na ekranach kin pojawiła się pierwsza część gwiezdnej sagi, jej fani, łagodnie rzecz ujmując, nie piali z zachwytu. George Lucas najwyraźniej wziął sobie do serca ich krytykę, bo "Atak klonów" (pomińmy milczeniem tytułowy mankament filmu) sprosta wymaganiom niejednego wyjadacza "Gwiezdnych wojen". Druga część serii przede wszystkim jest ulepiona z innej gliny. Fabuła odsłania przed nami ciekawszą epokę Republiki, w której na ustach wszystkich był zakazany związek wojownika Jedi Anakina i pani senator Amidali. Scenarzyści umożliwili widzom penetrację historii, odsłaniając zakulisowe intrygi i genezę przyszłego konfliktu. Wprawdzie wątek miłosny został nieprzyzwoicie rozbudowany, do tego podlany słodkim sosem, ale nie zmienia to faktu, że całość intryguje, wciąga, a ów nieszczęsna miłość okazuje się być jedynie tłem dla pokazywanych wydarzeń.
Bohaterowie, powołani do życia jeszcze w "Mrocznym widmie", wydają się barwniejsi, jakby różnej maści, przez co utrwalają się w naszej pamięci. Niestety brawa paradoksalnie nie należą się w tym miejscu aktorom, tylko skryptologom. Dlaczego? Dlatego, że rzekome gwiazdy Hollywoodu mają ograniczone pole manewru, postacie są na tyle charakterystyczne, że widz nie zawraca sobie głowy analizą kunsztu aktorskiego. Jak na ironię najlepszą grą popisał się mistrz Yoda, będący dziełem komputera! Jego osoba dowodzi szczytowej formy animacji komputerowej. Jej najlepszym przykładem są również (nie da się ukryć) efekty specjalne, które karmią nasze oczy wyspecjalizowaną grą świateł i obrazów. Nie jest tajemnicą, że zaspokajają nasze doznania estetyczne przez większą część filmu, ale w przypadku "Gwiezdnych wojen" to w pełni uzasadnione. Meczące w odbiorze są jedynie ich wytwory personalne - tytułowe klony trącą pikselami. Akcja (głównie jej zwroty) ilustrowana jest przez sztampową już, ale za to nadal miłą dla ucha oprawą muzyczną z pięciolinii Johna Williamsa. Trzeba przyznać, że "Atak klonów" oprócz technicznych specjałów nie wnosi nic nowego w gwiezdną sagę, ale przynajmniej godnie ją prezentuje, co świadczy niewątpliwie o tym, że moc znowu przylgnęła do George'a Lucasa.