Ten film to chyba największy filmowy zawód w moim życiu. Po nienajgorszym TFA i genialnym "Rogue One" miałem duże oczekiwania. Dostałem zamiast dzieła 2,5-godzinny, nierówny film, który zachwyca wizualnie, ale fabularnie są tam tak denne zabiegi, których nie można niczym przesłonić, przez co w ostateczności rzutują na krytyczny odbiór filmu. Twórcy chyba kompletnie nie wiedzą w pewnych momentach, jak działa Moc ("That's not how Force works" - jak mawiał Han Solo) i nadużywają jej w sposób zbyt fantastyczny nawet jak na Star Wars. Chodzi przede wszystkim o scenę cudownie ocalonej Lei, która nie dość, że przeżyła w próżni, to jeszcze niczym Superwoman doleciała na pokład. Do tego Kylo włączający miecz bez trzymania go w dłoni (jeśli są tu fani czytający książki, powiedzcie, jeśli takie rzeczy miały gdzieś miejsce, zwrócę honor).
Widać tu za dużo Disneya (owszem, gagi są w większości zabawne, ale spokojnie można było je ograniczyć o co najmniej 1/3) i poprawności politycznej. To już nawet nie są parytety, tylko cholerna feminizacja. Nagle okazuje się, że u władzy w Ruchu Oporu są niemal wyłącznie kobiety, Poe próbujący forsować swój plan jest pociesznym głupcem, który się myli. Niektóre wątki załatwione po łebkach (Snoke to największy dramat, w TFA postać tajemnicza, potężna, i na pewno wielu fanów chciało poznać jego historię, a także potęgę).
Oczywiście są też świetne elementy (wątek Luke'a i genialny Mark Hamill, o dziwo rozwój Kylo Rena, którego nie mogłem zdzierżyć w TFA). Niestety, kilka rozwiązań fabularnych jest tak słabych, że przesłaniają to, co dobre.
PS. Osobna bura należy się tłumaczowi. Naprawdę, zwroty takie jak "usiądź po turecku" albo "przedpotopowe maszyny" wyglądają fatalnie w filmie rozgrywanym w "odległej galaktyce"
To tak na szybko, ale zapraszam do dyskusji
Zapomniałem napisać w poście, więc jeszcze dodam - BB-8 sterujący AT-ST przelał moją czarę goryczy, Deus Ex Machina w najbardziej niedorzecznej i naiwnej postaci...