Na „Ostatnich Jedi” szedłem z bardzo pozytywnym nastawieniem (uwielbiam oryginalną trylogię, prequele uważam za udane, podobał mi się „Łotr 1”, a „Przebudzenie Mocy” uznałem za drobny wypadek przy pracy), jednak film okazał się być okropnym zawodem.
1. Spłycono świat Gwiezdnych Wojen.
Nie wytłumaczono ani genezy Nowego Porządku, ani Ruchu Oporu, ani tego jak i dlaczego upadła Nowa Republika. Arcypotężny mistrz ciemnej strony pojawia się na scenie, a później równie szybko z niej schodzi (za Palpatine’a pewnie zajmował się hodowlą jedwabników). I jeszcze ci handlarze bronią sprzedający ją obu stronom konfliktu.
W prymitywny sposób przecięto powiązania z oryginalną trylogią. O ile śmierć Hana Solo pokazano nawet nieźle, o tyle to zniknięcie Luke’a było przedstawione żałośnie. Ot, postać nie pasuje nam do fabuły (bo Kylo Rena zjada na śniadanie, a Snoke’a już nie ma wśród żywych), więc niech sobie zniknie. Zabili nawet poczciwego admirała Ackabra, żeby wprowadzić nowego, absolutnie-nic-nie-wnoszącego do świata SW, dowódcę, który i tak niedługo potem ginie.
2. Brak epickości/rozmachu.
Pamiętacie oblężenie Coruscant albo nawet bitwę o Hoth? Przecież te nowe sceny batalistyczne wyglądają jak potyczka o Pcim Dolny, a nie bitwy, w których ważą się losy całej galaktyki. 400-osobowy ruch oporu i kilka myśliwców na krzyż. Film wygląda czasem jak niskobudżetówka.
3. Gwałt na zdrowym rozsądku (tak, to „Gwiezdne Wojny”, ale bez przesady)
Pojedynczy X-Wing pojedynczymi strzałami niszczy wszystkie działa drednoughta, a następnie do zniszczenia tegoż dreadnoughta wystarczy jedna salwa z bombowca poruszającego się z prędkością zdezelowanego Zaporożca. W środku załoga nie może uzbroić bomb, a mimo to pierdołowaci piloci Nowego Porządku nie są w stanie w tego okrętu zestrzelić.
Leia lewituje sobie w kosmosie, po czym wraca na statek niczym Superman.
Filoletowowłosa pani admirał, mająca tendencję do wygłaszania przemówień, od których więdną uszy, oczywiście musi się poświęcić: międzyplanetarny krążownik gwiezdny konieczne trzeba prowadzić ręcznie niczym parowiec z XIX w.
No i najlepsze: w krążowniku kończy się paliwo, a zatem polećmy sobie na odległą planetę, poszukajmy super-hakera, wróćmy z tym jegomościem z powrotem, przedostańmy się na pokład wrogiego okrętu, a w międzyczasie uwolnijmy uszate koniki i zrównajmy z ziemią dekadenckie, kapitalistyczne kasyno. Przecież mamy czas.
4. Żałosne czarne charaktery.
Snoke był w porządku, to że szybko ginie – no niech będzie, ale kto go zastępuje?
Maul, Vader, Dooku, Imperator wzbudzali respekt. Idiota Hux (parodia nazistowskiego kaprala, mógłby grać w Allo Allo) i Ren (dwa razy pokonany/przechytrzony przez niewyszkolone dziewczę) wzbudzają tylko uśmiech politowania. Jakie poczucie zagrożenia płynie ze strony tego duetu? Chyba tylko takie, że zaraz potkną się o własne nogi. Ren to ciekawa postać, ale na głównego adwersarza w ogóle się nie nadaje.
5. To film dla dzieci. Disney sprofanował serię. Fabuła jest do bólu uproszczona, nielogiczna, a jeszcze te wszystkie uszate koniki, wielkookie pingwinki, czy kryształowe liski. Tak wiem, to Gwiezdne Wojny, a gadżety muszą się dobrze sprzedać, jednak takiej ilości tego badziewia nie było nawet w „Mrocznym Widmie”.
Johnson prawie popsuł mi Święta.