Obejrzałem „Last Jedi”. Nie podobał mi się ani trochę. Zaczęło się fajnie – Poe Dameron ignoruje rozkaz Lei, przez co ginie sporo pilotów. Co prawda udało im się zniszczyć statek Najwyższego Porządku, ale zostało to okupione strasznymi stratami w ludziach. Kylo Ren przeprowadza agresywny atak na statek Lei. Leia wylatuje w kosmos. Myślę sobie: „tak! Twórcy nie boją się zabijać ważnych postaci, a Kylo Ren przestał być pi***, jest bad-assem! Będzie dobry film!”. *h*** tam dobry.
Okazuje się bowiem, że Leia wraca na statek niczym jakiś Superman. Tak po prostu sobie leci z powrotem z przestrzeni kosmicznej na statek. Ja rozumiem, że Star Wars to nie science-fiction, tylko fantasy w kosmosie, ale brak słówka „science” (dla niekumatych – nauka) nie znaczy, że można ładować do filmu takie bzdurne sceny. No na Odyna! Co to miało być? Dałoby się to jako tako przełknąć gdyby to jakoś wyjaśnili, np. tym, że Leia jest silna w Mocy albo Luke jakoś ją uratował, ale nie! Po prostu taki powrót z tyłka, bez absolutnie żadnego uzasadnienia.
Pomyślałby kto, że to najgłupsza scena filmu i dalej będzie tylko lepiej. Otóż nie jest. Główni bohaterowie są nieśmiertelni. Są uwięzieni w kopalni bez wyjścia? Z pomocą przychodzą „błyszczące się liski”, wystarczy za nimi iść, a z pewnością Rey pojawi się w odpowiedniej chwili. Najwyższy Porządek chce wykonać na nich egzekucję? Żaden problem – pomaga Pani wiceadmirał, która w ostatniej chwili taranuje statek. Luke Skywalker jest ostrzeliwany z całego arsenału jaki posiada Najwyższy Porządek? To nic, przecież to tylko jakaś projekcja! I tak scena za sceną, głupota za głupotą. Finn powinien zginąć co najmniej 3 razy, Rose dwukrotnie, Poe tyle samo, Leia przynajmniej raz, a i Rey miała swoje okazje.
W tym momencie pomyślicie pewnie, że jestem jakimś sadystą, który oczekuje śmierci swoich ulubionych postaci. Tak, właśnie tego oczekuję z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że film otrzymał kategorię PG-13. Ze wszystkich ośmiu epizodów zdarzyło się to tylko trzykrotnie – przy „Zemście Sithów” i „Przebudzeniu Mocy”. Po drugie – w dwóch poprzednich disneyowskich Star Warsach nie bano się zabijać postaci. Zginął zarówno Han, jak i cała ekipa Łotra 1. Nawet zmiana pieprz**ego logo z żółtego na czerwone mogła sugerować film bardziej mroczny i poważniejszy od poprzedniego (jak się okazało zmiana koloru logo to trolling, ale o trollingu trochę dalej).
Zresztą brak zgonów nie byłby problemem, gdyby zdecydowano się inaczej poprowadzić fabułę. Po co pokazywać, że życie bohaterów jest zagrożone skoro i tak wiadomo, że nic z tego nie wyjdzie? To psuje całą dramaturgię i wybija z rytmu oglądania. Do jednej czy dwóch scen można podejść jeszcze ze zrozumieniem, a po trzeciej, czwartej... dziesiątej, w której postaci zostają uratowane w ostatniej milisekundzie, jedyną prawidłową reakcją może być tylko złapanie się za głowę i stwierdzenie: „ja pie...”, a jeśli nie oglądacie tego w kinie to także wyłączenie filmu.
Powiecie „ale Panie Krytyku, przecież umarł Luke!”. Tak, zmarł koleś, który w dwóch epizodach trzeciej Trylogii wystąpił w sumie przez 4,5 minuty, a wszystkie jego kwestie mówione to: „nie”, „idź sobie” i „to takie Panie, które mieszkają tu od Tysiąclecia”. Umarł bohater, który stwierdził, że pie***** i wyjeżdża w Bieszczady, poza fabułę, do miejsca takiego jak biała plansza, na którą wbiegają czasami postaci z kreskówek jak za bardzo się rozpędzą. Dlaczego miałoby to nas interesować? Żeby to chociaż była jakaś spektakularna śmierć. Ale to można skomentować jedynie „wziął się i umarł”.
Zresztą takie potraktowanie Luke'a to też splunięcie prosto w twarz fabule „Przebudzenia Mocy”. Okazuje się, że cały poprzedni epizod Ruch Oporu poszukiwał gościa, który stwierdzi, że sobie zemrze. Cała fabuła siódmego sezonu była dosłownie po nic.
No ok, zginęło też sporo pilotów, o czym wspomniałem na początku. W poprzedniej części również zginęło sporo osób – po zniszczeniu całego układu planetarnego pewnie kilka miliardów. Ale tym się nie przejął absolutnie nikt, co przecież zginął Han Solo. Tak to już jest, że wrażenie na nas robią tylko zgony postaci znanych i lubianych. Gdyby zginęło Gugol (czyli 10 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 000 – serio jest taka liczba, sprawdźcie sobie na Wikipedii) ludzi, a przeżyliby główni bohaterowie to też nikt by się tym nie przejął.
Cała produkcja to nie tyle żart co trolling twórców. Pomyślmy czego oczekiwali fani po tym filmie, po obejrzeniu „Przebudzenia Mocy” - odpowiedzi na pytanie kim jest Snoke i rodzice Rey, większego udziału Luke'a i jego treningu z Rey oraz rozwoju postaci Kylo Rena. A co dostaliśmy? Luke'a wyrzucającego miecz świetlny za siebie, informację, że rodzice Rey to brudni złomiarze i absolutny brak jakiegokolwiek rozwinięcia postaci.
Naprawdę bardzo liczyłem na to, że Kylo Ren w pierwszej części był pi*dą po to, żeby w kolejnych wyrosnąć na jakiś poważny czarny charakter. Zamiast tego dostaliśmy Rena wciąż nie wiedzącego czego chce. Z jednej strony wstrzymuje się prze zabiciem matki i zabija Snoke'a, co wskazywałoby na to, że jednak się nawrócił, a z drugiej staje na czele Najwyższego Porządku. Dzieciak sam nie wie czego chce i przeczy sam sobie jak moja była dziewczyna. Być może taka jest wizja Disneya na tę postać i byłoby to nawet do przyjęcia gdyby nie wspomniana śmierć Snoke'a. Teraz Gwiezdne Wojny nie mają żadnego czarnego charakteru z prawdziwego zdarzenia. Filmy Marvela też na to cierpią. Może to jakaś pięta achillesowa Disneya?
Postać Rey też jakoś nie poszła do przodu. Trochę tam sobie potrenowała, ale jej rozwój między początkiem, a końcem „Przebudzenia Mocy” jest jakiś miliard razy większy niż między końcem Epizodu VII, a końcem Epizodu VIII. Finn wciąż jest irytujący jak 95% murzynów. Na Lei śmierć męża nie odcisnęła żadnego piętna. Natomiast Poe Dameron cofnął się w rozwoju. Jak na „najlepszego pilota w galaktyce” zachowuje się bardzo szczeniacko i nieodpowiedzialnie.
Kolejnym z zarzutów (tak! To wciąż nie koniec!) jest ton filmu. W filmie jest od zaje*ania scen „humorystycznych”. O ile przez pierwsze 15 minut to było naprawdę śmieszne, o tyle później zaczęło tylko i wyłącznie irytować. Jasne, w Gwiezdnych Wojnach zawsze było sporo humoru, ale zwykle reżyser, scenarzyści i producenci potrafili znaleźć właściwy balans między śmiesznymi scenami, a powagą, mrokiem, dramaturgią (no, może poza Epizodem I). Ten epizod jest przeładowany humorem i pseudo-humorem. Zrobiono z tego troll-komedię, która drwi w mało wyszukany sposób z wszystkiego co gwiezdnowojenne.
W ogóle mało Gwiezdnych wojen w tych Gwiezdnych wojnach. Znak firmowy jakim są spektakularne walki na miecze świetlne został tutaj zredukowany do minimum. Sądziłem, że na koniec dojdzie do epickiej walki: Kylo vs Luke ale strollowano to jak wszystko inne.
Z plusów duch Yody.