Ludzie odpowiedzialni za ekranizacje poszczególnych Potterów powinni wydać poradnik pod takim tytułem, bo są od tego ekspertami. Filmowe adaptacje HP (zresztą, co jedna, to gorsza) poszerzają tylko grono tych postaci, w które książkach były przyzwoite, a w filmie zastąpiły ich dość nędzne parodie.
Dwie takie parodie towarzyszą serii od jej zarania - Snape i Dumbledore. Sam już nie wiem, który jest gorszy. Co do Snape'a, mogę rzec tylko tyle, że ten facet nie umie w ogóle wykrzesać z siebie żadnych emocji. Ktoś mi kiedyś wyjaśnił "a bo on taki bezduszny ma być" - bzdura. On nie jest bezduszny, tylko po prostu drętwy. Drętwy zwłaszcza w porównaniu do książkowego pierwowzoru, który wcale się nie krył ze swoją nienawiścią do tytułowego bohatera. A ponadto miał dużo bogatszą mimikę twarzy, podczas gdy aktor parodiujący Snape'a przegrywa każdy film jedną miną, z rzadka ją zmieniając. Ale nieznacznie - nie ma co liczyć, że uśmiechnie się złośliwie, czyniąc Harry'emu kolejne przykrości. O nie, to nie jest ten Snape. To jego podróba. Kiepska w dodatku. A w scenach, kiedy książkowy Snape krzyczał lub zachowywał się w podobnie gwałtowny sposób, filmowy umie tylko zadeklamować wyrecytowaną formułkę jednostajnym głosem. Tragedia do sześcianu.
Dumbledore ma dość podobny problem. W książce człowiek jowialny, żywiołowy, spontaniczny i pełen energii, w filmie jest zasuszonym staruszkiem, który ma podobne problemy z operowaniem mimiką i uzewnętrznianiem emocji, co Snape. Nie ma też w nim ani krztyny poczucia humoru czy ekscentrycznego stylu bycia, jakie cechowały prawdziwego Dumbledore'a.
Kiedy zaś zdawałoby się, że więcej postaci zniszczyć się w tak spektakularny sposób nie da, Więzień Azkabanu pokazał mi, że owszem, da się. Kolejną parodią postaci książkowej, tym razem Petera Pettigrew. W książce człowiek drobny, słaby, tchórzliwy, co scena, to roztrzęsiony z tego, czy innego powodu. Nigdy nie przejawiający ani krztyny pewności siebie czy godności. A w filmie? W filmie to jest zadowolony z siebie cwaniaczek, z przyklejonym do twarzy bezczelnym uśmiechem (i takimi gestami, jak "pożegnanie" z bohaterami). To ma być Pettigrew? Nie, przepraszam, zapomniałem - to ma być jego parodia.
Teraz to tego szacownego grona dołączyła Bellatrix. Ponoć gdzieś, kiedyś jakieś zachwyty były na jej temat. Nie wiem, czy owe zachwyty wynikają ze zgłupienia, czy wyzucia z poczucia dobrego smaku. Zapewnienia, że grająca ją aktorka odegrała rolę niebezpiecznej i nie do końca normalnej morderczyni, jaką była książkowa postać, są kpiną w żywe oczy - Bellatrix w filmie zachowuje się nie jak psychol w żeńskim wydaniu, tylko jak skończona idiotka. Podstawowy przejaw jej "szaleństwa", to głupkowaty śmiech i równie głupkowate wymachiwanie rękami tudzież podskakiwanie, przez co sprawia wrażenie nie niebezpiecznej wariatki, tylko osoby z niedorozwojem umysłowym i zidioceniem. Litość bierze, jak się patrzy na tę błazenadę. Haha, hoho, hihi, cyrk jedzie!
Dobrze przynajmniej, że obok postaci koncertowo spartolonych (i partolonych konsekwentnie w każdym kolejnym filmie) są te odegrane dobrze. Najlepiej tutaj wypada bodaj Felton w roli Malfoya (niestety aktor, który zagrał Lucjusza, nie postarał się tak bardzo).
Obejrzawszy Księcia Półkrwi, widzę, że autorzy nie wyszli z wprawy, jeśli chodzi o parodiowanie Snape'a i Dumbledore'a. Ale jeśli chodzi o wolne interpretowanie książkowych zdarzeń, wspinają się na wyżyny. Zastrzeżeń mam mnóstwo, ale jakby tak przypomnieć sobie najgorsze koszmary, to wspomniałbym tutaj o urojonej scenie zniszczenia Nory (a rozgrywające się tam sceny z ostatniego tomu gdzie przerzucą, do pakamery Świętego Tureckiego?), o tragicznie przeniesionej na ekran scenie picia przez Dumbledore'a zatrutego eliksiru (aktorowi raz jeszcze dziękuję, że z tej postaci zrobił zasuszonego staruszka), oraz o całej finałowej sekwencji w Hogwarcie, od sceny na wieży astronomicznej poczynając, na starciu Harry'ego ze Snapem kończąc.
Autorzy trzymają też formę, jeśli chodzi o kręcenie filmów nudnych jak flaki z olejem - tym razem z trudem udało mi się nie zasnąć przy oglądaniu. Ale ja taki miętki nie jestem, muszą się bardziej postarać, aby obrzydzić mi oglądanie.
Tak... co do Bellatrix masz rację, mam te same odczucia...
Jednak moim zdaniem w pierwszych dwóch częściach HP, Dumbledore był bardzo dobrze zagrany. W tą rolę wcielił się Richard Harris, świetnie oddając naturę dyrektora Hogwartu. Czuć było od niego tą tajemniczość. Odznaczał się też niezwykłym poczuciem humoru, weźmy na przykład scenę z pierwszej części, gdy Harry po walce z Czarnym Panem znalazł się w skrzydle szpitalnym. Natomiast aktualny Dumbledore faktycznie nie jest sobą. Dziwie się, że nie wspomniałeś o Danielu radcliffe, on też parodiuje tytułowego Harrego
Niestety... o ile Yates ma pod sobą garstkę dobrych aktorów - bo tak, uznaję Helenę Bonham Cater za bardzo dobrą aktorkę, podobnie jak Alana Rickmana, facet ma talent, ale już widać, że w HP nie pozwolą mu tego pokazać - o tyle sam nie jest dobrym reżyserem.
No cóż. Radcliffe się moim zdaniem już trochę ponaginał, gra coraz lepiej, ale niestety to reżyser spierdolił, za przeproszeniem, robotę i poziom aktorów ma tu niewiele do rzeczy.
Dumbledore od trzeciej części wzwyż jest nie do przyjęcia, a Lucjusz Malfoy chyba wyrzekł się wszystkich aktorskich umiejętności na rzecz filmowego syna.
Najbardziej poronioną rzeczą w potterach są scenariusze, one niszczą wszystko, bo obcinają zbyt dużo ważnych scen, które można by naprawdę ciekawie zrealizować i wpieprzają na ich miejsce mnóstwo nieistotnych pierdół. Na miejscu Voldiego za tak oględne potraktowanie Jego postaci, potraktowałabym ich kilkoma niewybaczalnymi...
Za młode wcielenia Voldemorta w szóstej części mam ochotę wybić komuś zęby. Frak Dilane nie jest najgorszy, ale, na Boga... czy tylko ja mam wrażenie, że on nadawałby się spokojnie na Toma-jedenastolatka?! Nie wiem, co w tym filmie robi Tiffin (czy jakkolwiek się toto pisze), chociaż... nie, chyba wiem. Wygląda na to, że dostał rolę po znajomości z Voldemortem starym alias Raplhem Fiennesem...
Ja w scenie z horkruksami (i w tych wszystkich, które bezczelnie pominięto) widziałabym albo Coulsona, albo Franco, obaj trochę za starzy, ale makeup jak wiadomo czyni cuda, a te słynne voldemortowe kości policzkowe obaj akurat posiadają.
Trochę nie wiem, co powiedzieć o samym Fiennesie. No cóż... makeup dobry, ale... w sumie nic poza tym. Nie przepadam za Voldemortem w jego wykonaniu, nie dość, że wygląda, to jeszcze gra niczym wielka biała i bardzo ograniczona klucha. W czwartej części zdał egzamin, ale za panowanie Yatesa już się nie wysilał.
Po prostu spuśćmy na to zasłonę milczenia, bo szósta część jest porażką skupiającą się na genezie przyszłej miłości Rona i Heriony a także Harry'ego i Ginny, nie zaś porządną książkową ekranizacją.