Ciąg dalszy wielkiej, fantastycznej przygody.
Film ma dobre tempo, nie nuży. Akcja jest wartka, bogata w wydarzenia, różne postaci.
Jackson nie wymyśla niczego nowego. Stosuje te same metody co przy Władcy pierścieni. Idzie
swoją drogą. Gdy uważa to za konieczne wychodzi poza książkę lub dokonuje własnej
interpretacji. Poza tym także kreuje niejednoznaczną, tajemniczą i mroczną atmosferę. To nie jest
bajka dla małych dzieci.
Choć, gdy Bilbo znalazł się Ereborze i stanął przed smokiem od razu skojarzyła mi się scena ze
Shreka. Tylko, że tam był osioł i smoczyca, a tu jest hobbit i smok, który co prawda mówi, ale
raczej nie jest skory do żartów. Jednak jest w tej scenie trochę humoru. To dzięki Bilbo, który
wnosi do całego filmu sporą porcję naturalności, lekkości i właśnie prostego, zwyczajnego
poczucia humoru. Martin Freeman jest idealny do tej roli.
Hobbit to fantastyka wysokich lotów. Mimo, że pewne rozwiązania łatwo strywializować i wyśmiać
jak np. mowę orków i elfów. W książce bardziej się to broni, pobudza wyobraźnię.
O ile się nie mylę w pierwszej scenie pojawia się Peter Jackson z marchewką. Chyba nie mógł
sobie odmówić tej przyjemności.
Przy takim zakończeniu, pozostaje duży niedosyt i odliczanie do końca grudnia.