Mimo iż Stany Zjednoczone powstały w końcu XVIII wieku, jest to film o powstawaniu USA- a przynajmniej o tym na czym je budowano- w sensie metafizycznym. Dialogi przepełnione filozoficznymi refleksjami oraz sceny pełne emocji idealnie to podkreślają.
Konflikty z Indianami, zemsta, poczucie straty, przywiązanie i miłość, nadzieja na lepsze jutro i uczciwość. Ten film ma wszystko. Jednak okupione jest to za cenę bardzo dzienie sklejonego scenariusza, gdzie wątki przeplatają się tworząc dziwaczną sieć, a sam czas trwania filmu (3h) wymaga od widza dużej uwagi i prawdziwej miłości do kina, żeby wytrwać na sali (ja sie nie nudziłem, ale widziałem na sali ziewające osoby). Z niecierpliwością będę czekał na 2 część, choć kompletnie nie rozumiem sekwencji ją zapowiadającej na koniec filmu.
7/10
Dokładnie tak jak napisałeś jest. Też fajnie, że wiele postaci przejawia sporo rozsądku i przez to otrzymujemy te dialogi z refleksjami na temat przyszłości i sprawczości jednostki, ale też same wydarzenia nie są głupie. to nie jest jeden z tych filmów, gdzie toś coś spartolił i trzeba to cały film naprawiać.
Do tego muzyka może i trywialna, może bazująca na bardzo podstawowych emocjach, ale ładnie, często i melancholijnie wjeżdża i porusza podczas seansu, dodając niemal metafizycznego klimatu.
No i zapewne najlepsza rola Campbell Bowera tu jest w całej jego karierze. Wiem, że poprzeczka zawieszona była nisko, ale i tak brawo, że w końcu się chłopak ogarnął.