Przed obejrzeniem filmu czytałem opinie krytyków jakie to jest arcydzieło, epopeja, że Kevin Costner zastawił dom żeby nakręcić ten film. Miało to być monumentalne arcydzieło, film jego życia. Tymczasem co zobaczyłem? Otóż moim zdaniem nie jest to jakiś wybitny film. Owszem, bardzo podobała mi się praca kamery, wszystkie najazdy, zbliżenia czy przechodzenie na szeroki plan. Teraz mało kto robi filmy w ten sposób, to takie bardzo klasyczne podejście do zdjęć. Historia opowiedziana w tej produkcji z pewnością zrobiłaby na mnie większe wrażenie gdybym był Amerykaninem. Pierwsi osadnicy, indianie, przemoc po obu stronach, to są tematy które Amerykanie bardziej przeżywają. Jednak rozmach tego filmu mierzony jest według mnie głównie czasem jego trwania. Bite trzy godziny, a to dopiero pierwsza część. Costner jednak lubi długie produkcje, wystarczy wspomnieć Tańczącego z wilkami, czy również trzygodzinny film The Postman. Poza tym film cechuje wzniosła muzyka, która na długo po seansie brzmi jeszcze w uszach. Podsumowując film można obejrzeć jako odskocznię od tych wszystkich pełny akcji blockbusterów, przeładowanych efektami specjalnymi i przemocą. Przemoc jest także tu, owszem, ale film ogląda się dobrze ze względu na tradycyjne, konserwatywne podejście autorów do opowiedzenia tej historii. Osobiście nie czuję się zachwycony po seansie, ale też nie czuję specjalnego zawodu.