"I'm Not There" filmem wybitnym nie jest z pewnością. Mimo to w jego niedoskonałości kryje się pewna doskonałość (o zgrozo, ale oksymoron!).. Bezpretensjonalność, oryginalność, muzyka (!), Dylan (!), Cate Blanchett.. Ja to łykam, przyznaję, bez zastanowienia. Nie chce i specjalnie nie potrafię doszukiwać się wad tego filmu. Owszem mógłbym powiedzieć o tym, że zdarzają się pewne mielizny fabularne, a poziom gry
aktorów, wchodzących w rolę różnych wcieleń (ewentualnie różnych aspektów osobowości, lub różnych oblicz autora, w kontekście jego twórczości) Dylana jest mocno zróżnicowany. Ale po co? Ludziom, operującym kategoriami ekstremalnymi (tylko dwie opcje: gniot lub arcydzieło (arcydzieło oczywiście definiowane za pomocą przyjętego powszechnie wzorca, wypracowanego po zetknięciu się kinematografii z trywializującą mentalnością krytyków / dziennikarzy) film się zapewne nie spodoba, ewentualnie zostanie przez nich zaliczony do grupy tzw. średniaków. A przecież to istna perełka i autentycznie warto go obejrzeć! Jest po prostu niezwykły... Nie przepadam za tym określeniem (jest ostro wyświechtane i pachnie trochę jarmarcznością), ale określiłbym go jako magiczny..
Na plus idą jeszcze:
- Kreacja Blanchett (wspominałem?)
- Richard Gere.. Bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. W roli podstarzałego artysty jest autentycznie świetny. I taki dylanowski.. Ech, "Let Me Die in My Footsteps"..
- Wysmakowane zdjęcia.
- Częściowa dokumentalizacja
- Odrobina surrealizmu..
- Nieczęsto dziś spotykany w kinie artyzm..
Można by wymieniać długo..
Pięknie prawdziwy (?) jest też obraz Dylana, jaki wyłania się po obejrzeniu filmu. Poeta jest tu postacią niejednoznaczną i niedookreśloną (zastanawiam się do jakiej szufladki wsadzono by go w takiej zwykłej, szablonowej biografii filmowej). Jest nonkonformistą, ale jest także mocno elastyczny w swoich poglądach, ocierając się wręcz o oportunizm. Jest gwiazdą, jak również buntownikiem. Bywa silny i bywa słaby. Dla niektórych jest symbolem. Dla siebie: przede wszystkim artystą.
Jeszcze dwie kwestie:
1. Mimo wszystko, do rzadkości należą ciekawe i naprawdę dobrze zrobione filmowe biografię(no dobrze, w tym przypadku chodzi o quasi-biografię..). "I'm Not There" jest tu poniekąd jednym z wyjątków.
2. Todd Haynes zapowiada się bardzo ciekawie. Jest stosunkowo młody, a już stworzył dwa świetne, a przy tym zupełnie różne filmy. Mam na myśli, oczywiście, "I'm Not There" i "Daleko od nieba"
9/10. Ocena mimo wszystko nieco zawyżona, ale robię to z miłości do dylanowej poezji.
PS. Nie mogę odżałować, że na ścieżce dźwiękowej zabrakło "Changing of The Guards". Jednego z najpiękniejszych i najdoskonalszych dzieł pana Zimmermana.
Podpisuję się pod tymi słowami obiema rękami (i nogami). Nic dodać, nic ująć... no może poza tym, że film bardzo zagmatwany i gdybym NIC nie wiedział o Dylanie, to NIC (praktycznie) bym zrozumiał.
A że wiedziałem bardzo niewiele, to też sporo nie zrozumiałem.
Zgadzam się z przedmówcami. Film jest świetny i oryginalnie zrobiony. Jest też troszkę pogmatwany i konieczne jest przed seansem zapoznanie się z biografią Dylana, choćby pobierznie (w sieci można poczytać). Ja tam fanem Dylana na pewno nie jestem, ale znam mniej więcej jego życiorys, do tego oglądałem film w towarzystwie fana Dylana więc mi opowiadał co ciekawsze historie. Kolega twierdzi że zabieg twórców z różnymi imionami jest bardzo dobry, ja nie do końca się z tym zgadzam. Generalnie film jest wart obejrzenia bez względu czy się zna bohatera czy nie.
Najbardziej mi się podobało w tym filmie spotkanie Dylana z The Beatles w parku i ten opętany tłum fanek który potem widać przez chwilę.
Chciałbym nieco zrewidować swoją opinię. Chociaż generalnie zdania o filmie nie zmieniam, to kiedy oglądałem go drugi raz pewna rzecz tak dalece mi się nie spodobała, ze mimo wszystko nie jestem jej w stanie zignorować. Chodzi mianowicie o to jak ukazane zostało przejście Dylana na chrześcijaństwo i jego flirt z chrześcijańskim rockiem. Ja rozumiem: hiperbolizacja i tak dalej. Ale tu zostało to ukazane w sposób tak przerysowany i jednowymiarowy, że aż śmieszny. Zdecydowanie można by poświęcić temu więcej miejsca i przedstawić to jak należy. W końcu było to wydarzenie niezwykle istotne i z całą pewnością jego zrozumienie pomogłoby nam chociaż odrobinę lepiej poznać Dylana. Poza tym bez zmian: film rewelacyjny.