Deszcz nagród, zachwyty, reklamy w TV co 5 minut i orgazmy krytyków. A dla mnie to niestety kolejny odcinek "Dziejów polskiego snuja", tym razem w wersji żeńskiej. Główny motor fabularny stanowi odkrywanie tragicznej zagadki z przeszłości związanej z trudnymi relacjami polsko-żydowskimi w okresie II WŚ, czyli coś, co było również tematem głośnego "Pokłosia". Ale o ile w "Pokłosiu" odkrywaliśmy tę zagadkę wraz z bohaterami stopniowo, w miarę posuwania się akcji, o tyle w "Idzie" niemal wszystko zostaje powiedziane już na samym początku, przez co dramaturgia spada na łeb. W efekcie przez kolejną godzinę patrzymy na dwie snujące się po ekranie kobiety, których podróży nie wieńczy z perspektywy widza żaden zaskakujący zwrot, żadna nowa istotna dla fabuły informacja. Gwoździem do trumny są dialogi (a właściwie ich brak) oraz przeciągnięte ujęcia. Jesteśmy więc zmuszeni obserwować jak Wanda zapala papierosa, jak Ida wpatruje się zadumanym wzrokiem w przestrzeń albo jak obie kobiety przemieszczają się między kolejnymi przystankami na swojej drodze. Wrażenie jest takie, jakby kamera towarzyszyła im niemal bez przerwy i filmowała dziesiątki codziennych, trywialnych czynności. Tylko... po co?
Jest w filmie jedna zaskakująca mocna scena, która naprawdę robi wrażenie. Zaczyna się coś dziać w ostatnich 10 minutach. Klimatyczny jest fragment, gdy w knajpce słychać zmysłowe brzmienia Coltrane'a. Ale to tyle dobrego.
W recenzji Huberta Orzechowskiego z "Newsweeka" (entuzjastycznej oczywiście) znalazłam pewne określenia, który mnie kojarzą się wyłącznie z eufemizmami. Autor na samym początku streszcza w kilku zdaniach główny wątek, a następnie pisze: "Trudno napisać coś więcej o tym filmie, by nie popsuć przyjemności z jego oglądania." Nie, nie. Trudno napisać coś więcej o tym filmie, bo poza tym, co już wiemy z opisów i recenzji, naprawdę niewiele więcej tam jest. Dalej pisze o odtwórczyni roli Idy: "Debiutująca tytułową rolą Agata Trzebuchowska zachwyca nie tylko nietypową urodą, ale przede wszystkim oszczędną grą (...)". Oszczędna gra - eufemizm dla kompletnego braku warsztatu i mechanicznego wygłaszania kwestii z jednakową intonacją. "Pawlikowski operuje w swoim filmie minimalnymi środkami wyrazu." Ergo - oprócz poruszenia modnego obecnie w kinie tematu tak naprawdę nie miał pomysłu na scenariusz. "Niewiele rzeczy mówi się tu wprost – większość widzowie muszą dopowiedzieć sobie sami." W ogóle niewiele się tu mówi, bo twórca pomysłu na sensowne dialogi też nie miał, więc uznał, że wyjdzie obronną ręką rezygnując z nich i udając wymowne egzystencjalne milczenie. Może to i lepiej, bo jak już pada jakaś kwestia, to są to niestety pretensjonalne banały.
Dobrze, że był to dla mnie darmowy seans oraz że film trwa tylko 80 minut.
Wątek polsko - żydowski był dla mnie wątkiem równoległym (i splatającym się co oczywiste, ale nie głównym) do wątku siostry Anny. Dzięki Bogu, nie czytam recenzji przed obejrzeniem filmu i nie mam w domu telewizora, bo moje oczekiwania też urosłyby do monstrualnych rozmiarów. A tak spokojnie sobie obejrzałam niezły film.
Wątek siostry Anny też mnie nie poruszył. I to nie tak, że moje oczekiwania urosły do niebotycznych rozmiarów. Przed seansem wiedziałam tylko, że film zdobył Złote Lwy i że krytyka jest przychylna. Ale to dla mnie akurat żadna szczególna rekomendacja, bo werdykty jurorów w Gdyni już od dawna mnie rozczarowują. O zachwytach wszem i wobec wspominam tylko w kontraście do tego, co sama czuję.
No pewnie, jak polski widz widzi czarno-biały film, który w dodatku toczy się w wolniejszym tempie niż zazwyczaj, a aktorzy grają w nieco bardziej subtelny sposób, to od razu czuje się zwolniony z myślenia i może z zadowoleniem przypiąć mu łatkę "typowego polskiego snuja". Widziałem masę polskich snujów, ale "Ida" do nich nie należy. Poza tym "tajemnica" tego filmu nie polega na tym, że Ida jest żydówką - to jest punkt wyjścia, od tego film się praktycznie zaczyna, ta informacja zostaje już nam zdradzona we wszystkich zapowiedziach prasowych, trudno więc mówić o tym, żeby po ujawnieniu tego faktu przez ciotkę Wandę dramaturgia spadła na łeb, skoro już przed seansem było o tym wiadomo. Proszę tylko nie pisać, że nie wiedziała Pani wcześniej, o czym film opowiada.
Pisze pani: "W efekcie przez kolejną godzinę patrzymy na dwie snujące się po ekranie kobiety, których podróży nie wieńczy z perspektywy widza żaden zaskakujący zwrot, żadna nowa istotna dla fabuły informacja." No cóż, akcja filmu rozgrywa się w czasie kilku dni, w trakcie których [UWAGA SPOILERY]: tytułowa bohaterka poznaje jedyną żyjącą krewną, dowiaduje się, że jest żydówką, odkrywa grób swoich rodziców, dowiaduje się, kto ich zabił i w jakich okolicznościach ona sama została uratowana, przewozi szczątki najbliższych do rodzinnego grobu, po raz pierwszy w życiu kocha się z mężczyzną, przechodzi kryzys wiary, w wyniku czego odstępuje od ślubów zakonnych. A jej ciotka, która przez tyle lat odpychała od siebie osobistą tragedię (śmierć synka), pogrąża się w rozpaczy i popełnia samobójstwo. I to wszystko w ciągu kilku dni! To mało? Zgadza się, film rozgrywa się w powolnym tempie, ale na Boga, akcja toczy się głównie gdzieś na polskiej prowincji w latach 60., więc trudno oczekiwać jakichś mega-dynamicznych scen z pościgami warszaw i syrenek na błotnistych drogach i parą bohaterek, które przerzucają się błyskotliwymi bon motami i pomimo początkowej niechęci, zaczynają się w końcu czuć do siebie sympatię niczym Riggs i Martaugh z "Zabójczej broni". Może powinny jeszcze skopać tyłki mordercom swojej rodziny?
Nie podoba się Pani gra Agaty Trzebuchowskiej ze względu na "kompletny brak warsztatu i mechaniczne wygłaszanie kwestii z jednakową intonacją". Różne są metody aktorskie, jest np. metoda Stanisławskiego polegająca na absolutnym wcieleniu się w postać i odtwarzaniu jej emocji - gniewu, radości, smutku, itp i rozumiem, że Pani jest jej zwolenniczką. Wcale się temu nie dziwię, bo sam uwielbiam Marlona Brando, Paula Newmana czy Roberta DeNiro. Rzecz w tym, że brak lub ukrywanie emocji też może być częścią gry aktorskiej, a "mechaniczne wygłaszanie kwestii z jednakową intonacją" wymaga czasem nie lada warsztatu. Nie chcę dyskutować o warsztacie Trzebuchowskiej, bo to dopiero jej debiut, ale w tej roli spisała się znakomicie. Bo jak inaczej miała zagrać postać nowicjuszki zakonnej, które całe swoje życie spędziła w klasztorze, gdzie przecież nikt nie nauczył jej okazywania emocji, a wszelkie spontaniczne reakcje nie są raczej mile widziane (stłumiony chichot Idy podczas kolacji w refektarzu)? Ida jest wycofana, mówi ściszonym, jednostajnym głosem, bo tego się od niej oczekuje w klasztorze, inaczej nie potrafi. Nawet jak próbuje palić papierosy i pić wódkę, by uczcić pamięć ciotki, to robi to z pewnym modlitewnym skupieniem, podnosi do ust butelkę wódki z taką samą nabożnością, z jaką wykonuje gest krzyża podczas wieczornej modlitwy.
Dobrze, że nie musiała Pani przynajmniej płacić za bilet.
Bardzo nie lubię jak ktoś zaczyna polemikę od protekcjonalnego zaliczenia mnie do "polskiego widza, który czuje się zwolniony z myślenia". Wówczas zaczynam czuć się zwolniona z bycia uprzejmą.
Przede wszystkim - czarno-białe zdjęcia, wolne tempo i, jak to nazywasz, subtelna gra aktorów to naprawdę nie jest coś, co automatycznie sprawia, że film staje się dziełem ambitnym, niszowym i wymagającym od widza myślenia. Jest raczej tak, że te elementy sprawiają, iż często film udaje tylko, iż takim jest. "Ida" to nie Bergman, żeby trzeba tu było jakichś karkołomnych dekonstrukcji myślowych.
Uwielbiam też jak ktoś na zarzut nudy na ekranie wyjeżdża z kontrargumentem o pościgach samochodowych i kinie w stylu współczesnych sensacji. Ależ ja znam mnóstwo filmów powolnych, wyciszonych, gdzie pozornie nic się nie dzieje, a wzroku od ekranu nie można oderwać! Choćby "Prosta historia" Lyncha, czyli film "o dziadku, co jeździ kosiarką" ;) albo - z ostatnio obejrzanych - izraelski "Wypełnić pustkę". Wymieniasz jednym tchem zdarzenia, które przewinęły się przez ekran (i życie obu kobiet) w ciągu kilku dni, ale nie w ilości rzecz, tylko w umiejętności zainteresowania nimi widza! Tego (mnie!) w obrazie Pawlikowskiego zabrakło. Zresztą pewne sprawy (odnalezienie grobu rodziców, dowiedzenie się kto ich zabił, ekshumacja i ponowny pogrzeb) to konsekwencje informacji z początku filmu. Owszem, możemy sobie wyobrazić, że miało to znaczenie dla filmowej Idy, ale dla widza to, sorry, flaki z olejem. Patrzę z perspektywy widza, który pewne rzecze wie, innych domyślić się może z łatwością.
Przykro mi, ale ja w jednostajnym głosie Trzebuchowskiej nie słyszę dobrego oddania roli wycofanej nowicjuszki, a wyłącznie drewnianą intonację amatorki, kompletnie do roli nieprzygotowanej.
Proszę też poczuć się zwolnioną z chodzenia do kina - wszystkim to wyjdzie na dobre, a już Pani szczególnie.
Bardzo merytoryczna odpowiedź :) Nie podoba ci się - nie chodź do kina, bo tym filmem trzeba się zachwycić! bo jest ambitny! i czarno-biały! a jak nie to idź oglądaj American Pie 2!
Uwielbiam taką argumentację. Niektórzy po prostu nie umieją zrozumieć, że czarno-biały i ascetyczny =/= wybitny. Czasem, jak słusznie zauważyła Diana, ta oszczędność środków i przemilczenia mają przykryć pustkę scenariuszową. Pustkę przykrywa się pustką, aby widz mógł sobie dopowiedzieć co chce i wtedy mamy podwójną korzyść, bo nikt nikomu nie zarzuci, że film jest o niczym. W końcu - hej, musisz to sobie dopowiedzieć. Jesteś taki głupi, że nie umiesz? nie widzisz tu tej subtelnej głębi? Tani i prosty chwyt, aby widza zapędzić w kozi róg i wmówić mu, że nie dostrzega czegoś, czego w rzeczywistości nie ma.
Moje wrażenia są nieco bardziej pozytywne (choć wciąż waham się nad oceną), ale jednak Twoje odczucia są mi bliższe niż zachwyty recenzentów (mimo że miał mocne strony). Jeśli zaś chodzi o wybór "modnego" tematu, to Pawlikowski nie zrobił z nim właściwie nic. Zresztą potencjalnie ciekawych wątków było tam więcej niż jeden, chętnie na przykład dowiedziałbym się czegoś więcej o Wandzie i jej wyborach. Ale twórca filmu albo nie wiedział, jak te wątki podjąć, albo zdecydował się za wiele nie mówić, żeby uniknąć potencjalnej krytyki.
Podoba mi się Twoja analiza recenzji :)
Bardzo dziękuję za Twoją wypowiedź, po prostu dokładnie to odczułam...no szkoda, bo tu (w Paryżu) wchodzi na ekrany z wielką fanfarą, mam nadzieję, że się opamiętają, przecież nie można aż tak ulec iluzji nibydobregokina.
Jeśli daje się "dyszkę" kowbojom-gejom, a przy "Idzie" narzeka na nudę, to coś jest z recenzentem nie tak.
Odnosząc się do roli Agaty Trzebuchowskiej - to debiutantka bez żadnego doświadczenia i jakiegokolwiek przygotowania aktorskiego, dlatego nie dziwi mnie, że w filmie po prostu "była" nawet nie próbując markować jakiegoś aktorstwa. Nie dziwi mnie również dlaczego wybór Pawlikowskiego padł właśnie na nią, z uwagi na nietuzinkową urodę i nieodgadnione spojrzenie, pewnie była dobrym nośnikiem opowiadanej przez niego historii. Czego natomiast kompletnie nie pojmuję, to chóralnych zachwytów krytyków i dziennikarzy nad jej "aktorstwem". No bo o jakim aktorstwie można tu mówić, skoro dziewczynie przez 90 min. ani razu nie zmienił się wyraz twarzy (nie licząc dwóch lub trzech przelotnych uśmiechów), ani ton głosu? Tłumaczę to sobie jakimś rodzajem zbiorowego transu, któremu od czasu do czasu ulegają media zwłaszcza u nas, podążając za głosem jakiegoś "autorytetu". Tutaj zaczęło się od historii, jak Małgośka Szumowska wypatrzyła ją w kawiarni. I poszłooo ;-) zachwyty, nagrody, spazmy, odznaczenia.
Agata Kulesza jak zwykle na znakomitym poziomie, ale mam wrażenie, że "Róża", "Sala samobójców" a nawet serial "Krew z krwi" stworzyły jej więcej miejsca do kreacji swojej bohaterki.