Nie jestem jakimś turbofanem slasherów. Potrafią być udane, potrafią być tragiczne – prostota tego podgatunku sprawia, że trudno uzyskać szczególnie zachwycające efekty. Tegoroczne „In a Violent Nature” zdecydowanie nie sprostało wyzwaniu zapewnienia solidnej rozrywki, choć forma tego eksperymentu filmowego zasługuje na pewne uznanie.
W ruinach wieży odnaleziony zostaje medalion. Kradzież ta wybudza ze snu Johnny’ego, który wyrusza w podróż, by odzyskać swoją własność. Tnie i sieka wszystko na swojej drodze, nie wahając się przed nawet najbardziej odrażającymi zbrodniami. Ścieżka niewrażliwego na obrażenia mordercy ciągnie się przez leśne ostępy, Johnny niezłomnie poszukuje nowych ofiar…
Typowy slasher z nietypowej perspektywy. Znaczna część filmu skupia się na mordercy… który truchta sobie spokojnie przez las. Przecież jakoś musi się dostać na miejsce! Dodatkowo wszystkie głupoty podgatunku są tutaj ekstrapolowane do maksimum. Idiotyczni bohaterowie? Jasne. Miejscami widz ma wrażenie, jakby mówili i zachowywali się jak NPC. Tym bardziej że większość ich interakcji dzieje się gdzieś poza kadrem – rzecz jasna tylko do momentu, gdy zaczyna się rzeź, dzięki czemu stają się główną atrakcją. Cała konwencja sprawia nieco wrażenie horrorowej rozgrywki, w której Johnny jest głównym bohaterem. Szczerze mówiąc, gra tego typu byłaby prawdopodobnie całkiem sympatyczna. Jako film nie sprawdza się to już tak dobrze, a wyłącznie nuży.
Realizacja jest mocno niskobudżetowa. Kamera pracuje leniwie, głównie podążając za plecami antagonisty. Nie ma też jakichś niespodziewanych ujęć przy kolejnych zbrodniach – tutaj twórcy raczej trzymają się klasyki. Absolutną tragedią są efekty specjalne. Przesadzone, sztuczne, kompletnie nierealistyczne. Mnie to zupełnie nie odpowiadało, ale można to lubić, taki poziom jest dość charakterystyczny dla slasherów. Ma być krwawo i fikuśnie, a nie rzetelnie. Całkiem udała się za to muzyka, tym samym stała się jednym z nielicznych aspektów, o których trudno jest powiedzieć coś złego. Gorsze nawet od efekciarstwa okazało się tutaj aktorstwo. Obsada dobierana była chyba pod kątem braku umiejętności, żeby wypadli jak najbardziej kartonowo. Nie ma tu komu kibicować, a jedyny sensowny pokaz, to ten mordercy. Głównie za sprawą tego, że przez cały film nie musi niczego mówić. Pomogło mu też z pewnością uczynienie głupimi pozostałych bohaterów.
„In a Violent Nature” budzi we mnie skrajne emocje. Świetnie wyłapał wszystko to, czego nienawidzę w slasherach i przedstawił te elementy w dość nietypowy sposób. Jednocześnie nie da się tego normalnie oglądać, a emocje towarzyszące podczas seansu mogę przyrównać do bycia widzem streama z jakiejś gry, podczas którego gracz niczego nie mówi. Chciałabym jednocześnie wystawić niższą ocenę z racji straty czasu, ale za wyższą przemawia przy tym jawna kpina z podgatunku, co docenić trzeba. Ostateczny rozrachunek: 4/10 – nie warto, choć konwencja może niektórych zaintrygować, wówczas jednak trzeba się zaopatrzyć albo w cierpliwość, albo umiejętność sprawnego przewijania.