Jestem legendą to film na podstawie wydanej w 1954 r. prozy Richarda Mathesona. Autor książki pisał wtedy o zarazie i nocnych kreaturach dziesiątkujących ludzkość w latach siedemdziesiątych XX stulecia. Ponad pół wieku później za sprawą reżysera Francisa Lawrence?a (Constantine) i scenariusza pióra duetu Akiva Goldsman ? Mark Protosevich legenda powraca do łask w spektakularnej, hollywoodzkiej ekranizacji (trzeciej z kolei), tyle że całość rozgrywa się w realiach nam współczesnych.
Tło fabularne obrazu stanowi epidemia tajemniczego wirusa, niemal totalnie wyniszczająca ludzkość. Cudowne lekarstwo na zmorę cywilizacji w perspektywie kilku lat okazuje się być jej gwoździem do trumny. Pułkownik i naukowiec Robert Neville po odkryciu nieoczekiwanych właściwości mikroskopijnego mutanta stara się zniszczyć go w zarodku. Niestety jego wysiłki zdają się na nic, a genetycznie zmodyfikowany zabójca zbiera swe żniwo. Z niewiadomego powodu on sam i jego pies wykazują odporność na infekcję. Pozostali albo umierają, albo zmieniają się w krwiożercze, drapieżne mutanty wykazujące właściwości znane z filmów o wampirach. Wojskowy wraz ze zwierzakiem od czasu tragedii stara się przeżyć w Nowym Jorku walcząc z samotnością i bestiami. Wolę życia utrzymują w nim tylko poszukiwania ocalałych i nieustanne badania nad szczepionką.
Po I am legend spodziewałem się przeciętnego, amerykańskiego gniotu dla nastolatków z tandetną historyjką, banalnymi dialogami i mnóstwem efektów specjalnych. Ku mojemu zdziwieniu film okazał się być naprawdę przyzwoitą produkcją z ciekawym scenariuszem, bardzo dobrą reżyserią i rewelacyjnym klimatem. Co prawda pompującej adrenalinę akcji jest tu sporo, ale nie przesłania ona tak ważnych w tym tytule przeżyć głównego bohatera, jego psychiki i uczuć. Proporcje pomiędzy sieczką, thrillerem, horrorem i dramatem Lawrance dobrał doskonale. Niewątpliwym atutem Jestem legendą jest obsadzenie w pierwszoplanowej roli Willa Smitha. Początkowo byłem nieco zniesmaczony wyborem akurat tego aktora, choć cenię sobie jego umiejętności. Świetnie sprawdzał się w takich produkcjach jak Bad Boys, Faceci w czerni czy Bardzo dziki zachód, jednak nie pasował mi tu jego cwaniaczkowato - humorzasty styl. Na szczęście i tym razem byłem w błędzie, z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że odgrywanie Neville'a wyszło mu znakomicie i jest to jego najlepszy występ na planie filmowym. Po prostu rozłożył mnie na łopatki swoim kunsztem, genialnie ukazywał emocje? Strach, smutek, jego mimika, barwa głosu - majstersztyk.
Jestem legendą wręcz ocieka smutkiem, depresyjną samotnością i strachem. Opustoszałe miasto, zdobywane powoli przez roślinność i dzikie zwierzęta dzielnice, porzucone samochody, uliczne blokady i zburzone mosty przypominają o tragedii sprzed kilku lat. Nocami tragedia ta ożywa i nabiera realnych kształtów, a przerażający skowyt mrozi krew w żyłach. Zdewastowane scenerie w połączeniu z wpędzającą w refleksję muzyką tworzą niesamowity nastrój. Potęgują go retrospekcyjne fragmenty z dnia katastrofy - chaos i panika na ulicach, kwarantanna i pierwsze ofiary wirusa w strefie "ground zero". Scen, przy których serce zaczyna bić szybciej jest tu pod dostatkiem, a i gęsia skórka pojawia się od czasu do czasu. Element horroru sprawdza się w tym przypadku znakomicie. Warto wspomnieć o efektach specjalnych - widać, że potencjał komputerowych animacji wykorzystano z dobrym skutkiem. Modele stworów nie odbiegają od współczesnych standardów i są dobrze wykonane. Wzbudzają zdecydowanie negatywne odczucia i zabieranie na seans młodszych wieczorem nie jest najlepszym pomysłem.
Jestem legendą po raz kolejny eksploatuje motyw apokalipsy wywołanej wirusem. Mimo, że jest to horror rodem z USA, a krwiożercze stwory grają w nim pierwsze skrzypce, to poprzeczka postawiona została dość wysoko. Film Lawrence?a to kino pierwszego sortu pełną gębą i ewidentny dowód, że horror i postapokalipsa to nie tylko infantylne historyjki. Jedyne czego brakuje I am legend to dopracowany scenariusz (występują momenty psujące spójność opowiedzianej historii) i bardziej wyrazista ścieżka dźwiękowa. Co prawda główny motyw nawet zapada w pamięć, a muzyka ładnie komponuje się z obrazem, ale nie jest to klasa jaką zaprezentował John Murphy w 28 weeks later. Mimo kilku niedociągnięć film warto zobaczyć - jak na kino akcji świetne. Moja ocena mogłaby być inna, spoglądając na tytuł pod kątem ekranizacji. Nie będę jednak poruszał tej kwestii, bo zwyczajnie nie miałem okazji zapoznać się z prozą Mathesona. Wiem za to, że po seansie na pewno zabiorę się za lekturę książki.