Dzieciak był naprawdę przerażający. Film przez cały czas trzymał mnie w napięciu. Muzyka trochę taka oniryczna - z chęcią bym zrobił sobie z takiej składankę na "kiepskie dni". Nie byłem do końca pewny zakończenia. Liczyłem trochę na to, że Joshua okarze się jedynie źle zrozumiany, a cała wina będzie leżec po stronie rodziców i otoczenia. Chłopak okazałby się czysty, a cała historia sprowadzałaby się do smutnej konstatacji, że świat nie lubi odmieńców i często przypisuje im najgorsze intencje. Skończyło się jednak... jakby to powiedziec... zgodnie z konwencją. I tak też nie jest źle. Wręcz przeciwnie, końcówka jest mocnym punktem filmu. Pioseneczka śpiewana przez Josha chyba na zawsze zostanie mi w głowie.
Dziwi mnie taka kiepska nota ogólna. Czy to przez, wielkie nie przeczę, podobieństwo do "Dziecka Rosemary"?
Dodam jeszcze, że jakkolwiek obraz Polańskiego to klasyka, ale "Joshua" dla mnie ma nad nim tę przewagę, że nie odwołuje się do sił nadprzyrodzonych. Mam nadzieję, że nie zabrzmiało to jak herezja ;).