Film w swojej treści jest dość naiwny. Nie chodzi tylko o samą scenariusz, który wręcz jest nafaszerowany absurdalnymi sytuacjami, ale także ukazanie środowiska tanecznego. Ale zaczynając od początku, co chwila mamy do czynienia z wspaniałomyślnością losu dla głównej bohaterki - Lauryn. Chyba dla scenarzystów dość powszechnym zjawiskiem jest przygarnięcie obcej osoby pod swój dach po kilku minutowej rozmowie w barze szybkiej obsługi. Co więcej, twórcy "Make It Happen" chcą chyba przekonać widza o niewielkiej liczbie clubów w Chicago (co jest wręcz komicznym założeniem) - świadczy o tym krótki proces szukania Lauryn przez swojego brata Joela. Na koniec zostawiłam sobie "najlepszy" moment filmu, a mianowicie castingowy bis (drugie przesłuchanie). To co ujrzały me oczy przyprawiło mnie o zawrót głowy. Jakim cudem może znaleźć się drabina na parkiecie, podczas przesłuchań do najbardziej prestiżowej szkoły tańca w mieście? Co więcej, ten film powinien mieć swoją premierę klika lat wstecz, gdzie style tańca nowoczesnego był mniej doceniane od tańca klasycznego (baletu). To wręcz nie możliwe (w dzisiejszych czasach), by hip-hop był tańcem niszowym.
Podsumowując: Naiwność filmu powoduję, iż docelowa grupa odbiorców przesuwa się do dolnej granicy, który jest zarezerwowana dla widza niewymagającego. Tematyka wielokrotnie poruszana, więc "Make It Happen" nie wnosi nic nowego do gatunku.