Totalnie nie angażujący seans. Muzyka nie wybrzmiewa. Casting nietrafiony - Dylan ładnie wygląda, ale jego charakteru zero. Do tego scenariusz ślamazarny, bez tempa i jakiejś sensownej akcji. Takie pitu-pitu, żeby kasą producentów się zgadzała.
Mam ambiwalentne odczucia, niestety zostaje niedosyt. Postać Dylana przedstawiona jest bardzo płasko, właściwie zadbano głównie o cechy zewnętrzne (wygląd, gesty), niestety niewiele widać co dzieje się w głowie głównego bohatera. Już Sylvia pokazuje więcej. A scena w hotelu gdy Joan wyrzuca Boba - aż się prosi o odrobinę ikry
Żeby muzycznie był na poziomie ,,Kneecap", to nie miałbym problemu, ale gdy muzyka zawodzi w tak ważnym aspekcie, to film traci na atrakcyjności.
Dlatego preferuje, gdy aktor niekoniecznie przypomina odgrywaną postać z wyglądu, a bardziej potrafi przedstawić jej charakter (vide Michael Fassbender w Steve Jobs).
A widziałeś Dylana, gdy śpiewa "We are the World".?On po prostu miał taki temperament. Nie pokazywał uczuć plus miał ograniczoną mimikę.
Dobre :) Bardziej chodziło mi o mimikę, gesty, fryzurę itp. Dylan miał urodę "radiową"
Tak jak nudna jest muzyka Dylana, tak nudny jest ten film. Można go cenić za teksty, ale za muzykę czy charyzmę to już trudno. Teksty, które były raczej kierowane ideologicznie do ówczesnej młodzieży, od której przywództwa duchowego Dylan się odcinał.
Chwilę później wybuchły takie gwiazdy jak Jimi Hendrix, Led Zeppelin, Janis Joplin, Black Sabbath, The Doors czy istniejący już wtedy The Rolling Stones, którzy zmietli go ze sceny.
Dylan nie wystąpił na Woodstock'69, powodem miał być wypadek motocyklowy trzy wcześniej, by zagrać za dwa tygodnie w jakimś festiwalu w Anglii.
Z szuflady wyciągnął go Obama, który uhonorował w 2011 Orderem Wolności i co pośrednio doprowadziło do otrzymania w 2016 przez Dylana, Nagrody Noble'a.