Ridleya Scotta wyraźnie Bóg opuścił w chwili, gdy zdecydował się powierzyć główną rolę Orlando Bloomowi.
Film jest naprawdę fajny: ciekawa fabuła i kontekst historyczny, dekoracje i efekty lodzio miodzio, wiele rewelacyjnie wykreowanych postaci: król Baldwin, de Chatillon, Saladyn. Można przymknąć oko na kuriozalny koncept, że prosty kowal w XII wieku czytał, pisał i był wysoce biegły w arytmetyce. W tym wszystkim bez wątpienia najsłabszym ogniwem i dysonansem jest grający niestety główną rolę "aktor", który obojętne co się dzieje ma ciągle tą samą minę i wszystkie kwestie deklamuje z niezmienne tą samą emfazą. "Artystyczne" ubóstwo Blooma jest szczególnie boleśnie widoczne na tle partnerujących mu aktorów z prawdziwego zdarzenia: Liama Neesona, Jeremy'ego Ironsa, Brendana Gleesona czy Edwarda Nortona.