Niedawno tej nauki udzielił nam Yimou w tragicznym (pod względem treści) filmie "Dom latających sztyletów". Dla kiepskich uczniów, Ridley Scott, stworzył kurs poprawkowy, pod tytułem "Królestwo niebieskie". Tym samym obaj reżyserzy udowadniają, że głupota łączy ludzi wszystkich ras, wyznań i kultur.
Najważniejszą wadą filmu jest to, że nie ma w nim historii. Są tylko zalążki: młody, niedoświadczony chłopak nagle rzucony zostaje w sam środek gniazda os, jakim jest dwór w Jerozolimie; konflikty i intrygi wewnątrz świata chrześcijańskiego i islamskiego oraz na ich skrzyżowani; wątek miłosny; porozumienie kultur; wiara kontra pragmatyzm. Scenariusz obiecuje wiele, lecz niewiele z tych obietnic w rzeczywistości jest spełnionych. Nieprawdopodobieństwa piętrzą się jedno na drugim. Twórcy nagminnie stosują skróty myślowe, które sprawiają wrażenie niechlujnego montażu. Jednak najgorsze w tym wszystkim są dialogi. Odnoszę wrażenie, że pisała je ta sama osoba, co dialogi w filmie Yimou. Dopóki bohaterowie milczą, dopóty film daje się oglądać. Kiedy tylko aktorzy otwierają usta, iluzja pryska. Irons czy Thewlis jeszcze sobie jakoś radzą, ale Bloom, który ma dość niewielkie aktorskie doświadczenie, topi się w tym grzęzawisku paplaniny niczym bezradne szczenię. Scenarzystę należałoby przypalać na wolnym ogniu i jednocześnie deklamować mu jego wspaniałe dialogi z tego filmu.
Film (podobnie jak i film Yimou) broni się od strony formalnej. Scott ma znakomite wyczucie obrazu. Scena, kiedy pojawiają się pod Karakiem wojska chrześcijańskie albo kiedy król wyłania się z chmury pyłu - toż to są prawdziwe cacka, którymi można się zachwycać. Jednak to za mało, o wiele za mało, żeby film robił chociaż przyzwoite wrażenie.
Cóż. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że w najbliższej przyszłości nie będzie nas czekać kolejna lekcja z greckiej filozofii.