Jeśli lubimy pomidorówkę, to gdziekolwiek ją nam zaproponują, bierzemy bez pytania. Czasem jest rzadka (ja nie przepadam za tą wersją) a czasem gęstsza z dodatkami (to lubię).
I tak jest z kolejną częścią Krzyku. Wszystko to znamy. Scena otwierająca, kolejne niczego nie spodziewające się (chociaż w tym odcinku nagminnie przypominane są żelazne zasady) ofiary mordercy i dekonstrukcja gatunku w kuchnii.
Starzy bohaterowie mają tę iskrę w przeciwieństwie do nowych postaci, żywcem wyjętych z najsłabszych teen movies. No, może poza Mikey Madison (tu twórcy puścili oczko do fanów Tarantino, więc i ja się uśmiechnąłem), która dała radę.
5/10 to uczciwa ocena, mimo że zapewne zrobię sobie niejeden rewatch jeszcze z tą częścią jak robiłem to dotychczas z całą serią.