Bliżej nieokreślona przyszłość. Samotny, bezimienny człowiek, przemierza wymarłe tereny Ameryki Północnej, kierując się na zachód. Idzie po zgliszczach dzisiejszego świata i zatrzymuje się tylko na odpoczynek, lub by uporać się z niedobitkami ludzkości, polującymi na odrobinę jedzenia czy kroplę wody. Dokładnie 31 lat temu nastąpił wielki rozbłysk, który spalił Ziemię. Większa część ludności zginęła, tylko nieliczni ocaleli, z czego część z nich oślepła. Nasz człowiek nie jest jednak bohaterem mającym ocalić pozostałych przy życiu, nie nadstawia karku za innych, nie ratuje innych w potrzebie. Ma bowiem jedno zadanie, które objawiło się mu kilkadziesiąt lat temu i zrobi wszystko by je wykonać. Niesie ze sobą pewną niezwykle ważną księgę, tak cenną, że niektórzy by ją zdobyć, nie zawahają się go zabić. Niektórzy mówią bowiem, że to właśnie od niej rozpoczęła się wojna, po której nastał koniec...
W filmie braci Hughes najważniejsze były trzy sprawy i to od nich w dużej mierze zależało, czy dobrze będzie się go oglądało. Chodzi mianowicie o odpowiedzi na trzy podstawowe pytania, które pojawiają się już na samym początku "Księgi ocalenia" - co tak naprawdę niesie ze sobą główny bohater, po co, oraz dokąd? O ile jeszcze tego pierwszego można bardzo łatwo domyśleć się po pierwszych minutach seansu (a nawet i przed nim gdy chwilkę zastanowimy się nad fabułą), tak dwa kolejne pytania pozostają otwarte prawie do samego końca. I tu pole do popisu miał scenarzysta Gary Whitta, który mógł albo przez przypadek pogrążyć całkowicie tą historię, niezamierzenie robiąc z niej parodię samej siebie (czego strasznie obawiałem się słysząc w zwiastunie o tym, iż jakaś książka może być bronią), albo odpowiednio akcentując poszczególne wątki, wyjść z sytuacji obronną ręką. Całe szczęście nie stało się to pierwsze i "Księgę ocalenia" do samego końca możemy oglądać bez zgrzytania zębów, czy załamywania rąk, bo zakończenie tej historii jest całkowicie satysfakcjonujące. Być może tylko niewierzący trochę się obruszą przy rozwiązaniu, no ale to już ich problem.
Sporym plusem tego filmu jest bardzo sugestywna wizja zniszczonego świata, po którym muszą stąpać bohaterowie. Brak żywności i wody, życie w małych osadach, handel wymienny, polowania na zbłądzonych wędrowców, wykorzystywanie kobiet w oczywistym celu, a nawet kanibalizm są tu na porządku dziennym. Ci, którzy nie potrafią się sami obronić, lub nie mają nikogo, kto by się nimi zaopiekował nie mają szans by przeżyć. Klimat tej rzeczywistości jest świetnie tworzony przez brudne, wyblakłe zdjęcia Dona Burgessa oraz rewelacyjną, nietypową, jakby industrialną muzykę Atticus Ross, która fantastycznie buduje napięcie i tworzy niezwykły klimat tej opowieści. W niektórych scenach słyszymy tylko ją, bo wszystkie pozostałe odgłosy i dźwięki są przyciszone lub ich wcale nie ma. Takich scen nie jest jednak sporo, ale robią one naprawdę niezłe wrażenie. Od groma w filmie braci Hudges jest natomiast spowolnień, scen gdy wszystko porusza się kilka razy wolniej niż w rzeczywistości (coś co taki Michael Bay uwielbia najbardziej). Co ciekawe te momenty (widoczne już w trailerze) nie są wcale efekciarskie, czy nudnawe. Bardzo dobrze pasują do klimatu tej historii, wpisując się idealnie w dość wolne, choć bardzo konsekwentne tempo jej opowiadania.
Patrząc na sposób prowadzenia akcji w tym filmie, oraz świetne zdjęcia można dojść do wniosku, że twórcy wzorowali się trochę przy kręceniu "Księgi ocalenia" na "Ludzkich dzieciach". Nawet zakończenie w filmie braci Hudges jest (przynajmniej na początku) podobne do tego, które mogliśmy oglądać kilka lat temu u Cuarona. Takie przypatrywanie się tamtemu obrazowi zaowocowało powstaniem kilku naprawdę niezłych scen - atak na domek na odludziu - podczas których mamy wrażenie, że jesteśmy dosłownie w środku rozgrywających się wydarzeń i nawet szkoda, że nie nakręcono ich w 3D, bo już w obecnej postaci dosłownie wgniatają w fotel. Nie ma się jednak co spodziewać po tym filmie zabójczej akcji, bo szybszych momentów jest tu dokładnie tyle ile było pokazane w zwiastunach i ani jednego więcej. Mi akurat to nie przeszkadzało, bo od post apokaliptycznej sieczki i nudnego blockbustera zdecydowanie bardziej wolałem kino poważne i myślące. I taka też jest "Księga ocalenia". Największą wadą tego filmu jest natomiast zakończenie, a raczej to, że jest ono tak okropnie rozciągnięte w czasie. Zaczyna się efektowną sceną w domu i trwa przez dobre kilkanaście następnych minut, nie mogąc dojść do finalnej sceny. Zdecydowanie brakuje w obrazie braci Hudges mocnego akcentu na sam koniec, który skutecznie przygwoździłby nas do foteli na czas napisów końcowych.
7,5/10
PS Cieszę się, że jednak poszedłem na ten film do kina, bo niewiele by brakowało, a przez złe recenzje prawie bym z niego zrezygnował.
PS2 Na miejscu Dana Browna chyba obraziłbym się na twórców (albo na Gary'ego Oldmana) po obejrzeniu tego filmu. :p