PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=12228}

Kto się boi Virginii Woolf?

Who's Afraid of Virginia Woolf?
1966
7,9 20 tys. ocen
7,9 10 1 19578
8,1 37 krytyków
Kto się boi Virginii Woolf?
powrót do forum filmu Kto się boi Virginii Woolf?

Interpretacja

ocenił(a) film na 9

Czy tylko ja to widzę/uważam, że osią filmu jest gra: emocjonalny sado-masochizm znudzonej
życiem pary? Gra, w którą na siłę wciągają młode małżeństwo i która w jakiś niesamowity
sposób wybebesza z ludzkiej psychiki wszystko.

Taki odbiór ma zresztą też sens w kwestii tytułu...

Jak Wy interpretujecie tytuł?

ocenił(a) film na 10
spicer

na pewno jest to emocjonalny sado-masochizm, ale nie sądzę, żeby chodziło o samą nudę, raczej uczucie zawodu i porażki, między innymi z racji nieposiadania dziecka itd. myślę - ale to moje subiektywne zdanie - że najbardziej toksyczne związki tworzą ludzie, których kiedyś połączyło naprawdę duże uczucie. Chociaż reguły pewnie nie ma.

ocenił(a) film na 8
spicer

Film niecodzienny, zmusza do myślenia, skłania do rewizji własnych doświadczeń.
Wydaje się, że wzorce osobowe, społeczne amerykańskiej rzeczywistości czasów powstania filmu i dzisiejszych zbyt się od siebie nie różnią, pomimo to presja ówczesnego świata do bycia "straight" mogła niewątpliwie niszczyć wewnętrznie nieodporne jednostki.
Małżeństwo Marthy i Georga próbując zachować pozory pogrążało się w coraz bardziej destrukcyjnej grze. Dramat tym większy, że grę tą prowadzili nie tylko ze światem zewnętrznym, którego uosobieniem są Nick i jego żona ale ze sobą nawzajem. Popadając w wyniszczający rutynę nie potrafili przejść dalej, zrobić tego kroku w przód, który mógłby ich ocalić. Nie sadzę by obszar w którym się znaleźli,obszar "wojny totalnej" wynikał ze znudzenia ale raczej z udręczenia fikcją, którą musieli tworzyć na nowo wciąż i wciąż. Podtrzymując ten stan, pielęgnując poczucie krzywdy, zadając sobie ból i cierpienie popadli w paranoje, swoje osobiste, prywatne szaleństwo podtrzymywane deficytem empatii. Gdy odkrywamy prawdę o Marcie i Georgu kurtyna szaleństwa opada ukazując ich takimi jakimi są naprawdę, niepogodzonymi z samymi sobą, bez szans na oczyszczenie.

ocenił(a) film na 8
lanicz

Amerykański dramat psychoogiczniy z lat 60 to już brzmi dość podejrzanie ale film warto zobaczyć. Świetny materiał, szkoda, że było tyle problemów ze zrobieniem tego filmu ,był w tym potencjał na wielkie dzieło o naturze człowieka. Widowisko jako film słabo się to klei, nie wiem kto zawalił,całość zrobiona troche bez wizji ale i tak polecam..

ocenił(a) film na 10
spicer

Ciekawi mnie interpretacja tytułu. Bohaterka świadomie zmienia słowa dziecinnej piosenki, nawiązując do Virginii Woolf - niezwykłej kobiety z problemami psychicznymi, które ostatecznie doprowadzają ją do samobójstwa. Oczywiście Virginia też nie miała dzieci. Choć gdy w jej przypadku to kropla w morzu przyczyn, to dla Marthy niespełnione marzenie o dziecku z Georgem stało się się jedynym źródłem frustracji i szaleństwa.

ocenił(a) film na 10
arearea

Znaczenie tytułu wyjaśnia się w miarę rozwoju akcji filmu; na początku jest wspomnieniem żartu z imprezy u ojca Marthy - ktoś zaśpiewał tak zamiast "Who's afraid of the Big Bad Wolf", piosenki pochodzącej z animowanej wersji "Trzech świnek" Disney'a. Virginia Woolf, jak wiemy, była angielską pisarką, która wykorzystywała w swoich dziełach nowatorską technikę "strumienia świadomości", mającą na celu odzwierciedlenie myśli bohaterów powieści. W ten sposób chciała ona poznawać i starać się zrozumieć meandry ludzkiego umysłu i serca, a to wymaga szczerości. Dlatego myślę, że strach przed Virginią można interpretować jako lęk bohaterów filmu, którzy tej szczerości chcą uniknąć, a wciąż obrażają się nawzajem. Virginia pisała w sposob nieoczywisty, skomplikowany co dodatkowo przeszkadza w jej zrozumieniu. Dlatego tytuł może się też odnosić do rywalizacji jaką George odczuwa w swojej pracy, czy też potrzeby głośnego przyznania, że ludzie z kręgów akademickich muszą na siłę udowadniać że są super-inteligentni. Sam Albee (autor dramatu) przyznał, że tytuł to innymi słowy "who's afraid of living life without false illusions".

ocenił(a) film na 7
mminikin

Interpretacja znaczenia samych słów zawartych w tytułowej frazie to wg mnie jest już pozafilmowy meta-poziom. Z punktu widzenia interpretacji samego filmu istotniejsze jest to, jak i kiedy zdanie to zostaje w nim użyte. Szczególnie zwracając uwagę na scenę w domu, gdy George próbuje za pomocą tytułowych słów zagłuszyć Marthę, opowiadającą akurat o tym, jak wielkim jest nieudacznikiem (a potem bierze dla wzmocnienia efektu pijaną blondynkę do improwizowanego tańca, w wyniku czego doprowadza ją do wymiotów), można dojść do wniosku, że samo zdanie jest przypadkowe. W kontekście tej sceny zdanie to ma być jedynie wystarczająco wygodne i łatwe do przywołania. Oczywiście najistotniejsze jest to, po co George to robi - aby zagłuszyć nieprzyjemną prawdę. Można powiedzieć, że metaforycznie to, co robi George, niewiele różni się od tego, co cała ludzkość robi od zarania dziejów. Tworzymy kulturę, czyli zbiór (pustych) słów mający na celu odwrócenie naszej uwagi od najstraszniejszej prawdy o życiu. Zatykamy uszy, krzyczymy "yada-yada-yada" i tańczymy nasz chocholi taniec - wszystko, aby zapomnieć o tym, że kiedyś umrzemy.

ocenił(a) film na 8
spicer

Lepiej nie profanujmy tego filmu "interpretacjami" :)

ocenił(a) film na 7
kybe

Ke? Przepraszam cię bardzo, ale sztuka to nie religia. Tu nie ma świętości ani dogmatów. I w ogóle sztuka bez odbioru i interpretacji jest sztuką bez sensu, albo nawet w ogóle nie jest żadną sztuką.

Mnie na ten przykład film się spodobał tak sobie (7/10). W formie - przegadany, bardziej teatr niż film (ok, rozumiem, że "standardy" trochę się od 1966 zmieniły, mimo to dalej uważam, że przegadany). W treści chaotyczny, dziwaczny i jednak trochę wydumany. Rozumiem sens tytułu (że podstawową cechą człowieka jest zdolność do uciekania od prawdy), ale sam centralny dramat dwojga ludzi zamkniętych w sytuacji "kocham/nienawidzę", który ma być jego nośnikiem, jakoś mnie nie przekonuje. Są gorsze dramaty, można np. w ogóle nikogo nie mieć. Ani do kochania, ani do nienawidzenia.

Nie mogę też jakoś przyjąć do wiadomości, istotności motywu z "synem". Jeśli to rzeczywiście w jakimś sensie oś filmu (a na to wskazywałaby ostatnia scena), to pomijając fakt, że samo rozwiązanie wątku nie było dla mnie zaskoczeniem, jest to wszystko dosyć problematyczne. Rozumiem podpowiedź z ciążą urojoną, ale urojone dziecko, to już jest lekka przesada. Właśnie to mam na myśli pisząc o wydumaniu. Na miłość boską, chyba lepiej adoptować prawdziwe dziecko, niż udawać, że się ma własne! OK, rozumiem - wszystko musi być podporządkowane podstawowemu sensowi zawartemu w tytule, tylko czy nie dało się tego zrobić trochę zręczniej?

To co pisze autor tego wątku - że "osią filmu jest gra: emocjonalny sado-masochizm znudzonej życiem pary" wydaje mi się bardzo trafne. Tutaj wg mnie kryje się o wiele trudniejsza i bardziej przykra prawda o człowieku. Ową zdolność ucieczki przed prawdą otrzymaliśmy od natury po to, by nie zwariować ze strachu przed śmiercią, a wykorzystujemy ją, by toczyć gierki, które nas ratują przed znudzeniem. Z owym pierwotnym strachem nie da się wiele zrobić - rzeczywiście umrzemy, natomiast każdy człowiek może przynajmniej próbować pokierować swoim życiem tak, by nabrało znaczenia i dało mu satysfakcję.

ocenił(a) film na 9
spicer

"Who's afraid of Virginia Woolf? Virginia Woolf, Virginia Woolf... Who's afraid of Virginia Woolf?"