Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłem tak skonsternowany po jakimś seansie. To cos jak ten artykuł z rozdziału trzeciego, który miał być o kucharzu, a który końcowo był o wszystkim innym, natomiast sam kucharz wypowiedział w nim tylko jedną kwestię, zaś najważniejszy fragment, "dla którego powstał ten artykuł", został wycięty. W przypadku artykułu omawiany fragment końcowo stal się jego częścią, natomiast w przypadku filmu takiego fragmentu chyba zabrakło.
Produkcja jest zrobiona z przepychem, zdjęcia są przepiękne, aktorzy dobrze grają, bo też trudno, żeby było inaczej przy takiej obsadzie. Wizualnie jest to piękne, ale nie wiadomo o co chodzi. W moim odbiorze to zbiór niezwiązanych ze sobą historii, które może byłyby ciekawe, gdyby prowadziła je jakaś spójna narracja. Ale takiej narracji tu nie ma. Jest inteligentne pióro, które jednak nie czyta się w formie filmu. Co chwilę są oderwania, zmienia się czas, przestrzeń, bohaterowie, kolor kadrów. Przez pewien czas próbowałem doszukać się w tym jakiejś logiki, ale w końcu się poddałem. To wygląda trochę tak, jakby twórcy kierowali się logiką typu "Tutaj kolor swetra aktorki gryzie się z dywanem, to tu damy zdjęcia czarnobiałe, a tutaj wszystko jest spójne, to zostawimy kolor. O, a tutaj damy komiksową animację, to będzie fajnie wyglądać". Może to wszystko było zamierzone, może to miało wyglądać właśnie jak taki magazyn różnorodności, gdzie jest wszystko wszędzie naraz, chociaż szczerze mówiąc takiego rozgardiaszu nie widziałem jeszcze w żadnym.
Lubię inteligentne kino, jak u Jarmuscha czy Bergmana, lubię też romantyczne kino absurdu jak u Allena, ale tutaj zabrakło mi w tym wyważenia i spójności, przez co całość stała się ciężko strawna.
To by się może dobrze czytało, gdyby to była książka. Filmy jednak robi się trochę inaczej, a to jest czysta literatura. Może gdyby obejrzeć to jeszcze raz, z napisami, co chwilę stopując... ale zdecydowanie mi się nie chce.