W moim odczuciu ten film to niewykorzystana szansa na niemal arcydzieło. Losy Waris Dirie mogły być kanwą do opowieści wyrazistej i poruszającej, łączącej wysokiej klasy piękno wizualne z gorzkim przesłaniem. Świadczą o tym fragmenty "afrykańskie", pokazujące dzieciństwo Waris wśród beduinów, a także jej samotną wędrówkę do Mogadiszu (dla mnie najlepsza część filmu).
Z kolei epizody londyńskie to część najsłabsza. Zarówno przez kontrast z drapieżnym realizmem wątku afrykańskiego, jak też sama w sobie. Waris żyjąca na ulicy w Londynie to przecież kino familijne, złagodzona wersja świata rodem z filmów z Eddiem Murphy’m. Piękna Waris śpi na kartonach, ale szczęśliwym trafem jej fryzura i makijaż w ogóle na tym nie cierpią. Także kolorowy afrykański strój pozostaje bez zarzutu, jakby jego właścicielka na co dzień występowała w zespole folklorystycznym, a nie szukała jedzenia w koszach na śmieci. Nikt jej nie napada, nie bije, nie gwałci. Gdyby cały film był taki, świetnie nadawałby się do oglądania w Boże Narodzenie, między „Opowieścią Wigilijną” a nieśmiertelnym „Kevinem”.
Zapraszam na moją stronę: http://www.rekomendacje.npx.pl