"Jeśli masz dwa oblicza wcześniej czy później zapomnisz, które z nich jest prawdziwe" - to zdanie idealnie oddaje sens i przekaz całego filmu, który jest niczym innym jak paradą postaci o dwóch twarzach.
1. Martin Vail (Richard Gere - chociaż nie darzę go zbytnią sympatią muszę przyznać, że zagrał naprawdę dobrze; jak dla mnie jest to jedna z najlepszych jego ról)
Złożona postać... Z jednej strony adwokat (obrońca), który za wszelką cenę chce wygrać swoją sprawę nie troszcząc się o to, czy stoi po stronie prawdy i sprawiedliwości, czy też nie (scena, w której mówi Aaronowi/Royowi, że nie interesuje go to, czy ten jest winny śmierci arcybiskupa). Robi to dla pieniędzy, sławy(rozgłosu), bądź wyrównania rachunków. Z drugiej strony człowiek, który wierzy, że "nie wszystkie złe uczynki popełniane są przez złych ludzi", ponieważ jak przyznaje sam kiedyś zrobił coś złego kiedy pełnił urząd prokuratora, przez co postanowił odejść i zostać obrońcą. Widać, że dopóki Aaron nie ujawnił swojego "drugiego" (a właściwie jedynego i prawdziwego) oblicza i nie przyznał się do zabójstwa, Martin wierzył w jego niewinność - nawet później łagodził swoje sądy tłumacząc postępek mordercy jego rzekomą chorobą psychiczną. Dalej... Martin był człowiek, który jak powiedziała Janet "wiedział doskonale, co powiedzieć w sądzie, ale na polu prywatnym już nie". Zdecydowanie był człowiekiem o dwóch obliczach.
2.Arcybiskup Richard Rushman (Stanley Anderson)
Z jednej strony Sługa Boży, dobroczyńca, autorytet, człowiek działający czynnie w wielu fundacjach charytatywnych. Z drugiej biznesman posiadający niemałą władzę i prowadzący interesy z najbardziej wpływowymi ludźmi oraz, co tu dużo mówić - człowiek oskarżony (i to słusznie!) o znęcanie się na tle seksualnym m. in. nad osobami, które teoretycznie miał chronić. Jak widać wiara niejedno ma imię...
3.Aaron/Roy Stampler (Edward Norton - świetna kreacja)
Tak naprawdę człowiek o jednej twarzy (cóż za paradoks, a może ironia losu?), który doskonale potrafił manipulować otoczeniem. Praktycznie bezbłędny aktor (Motyw cienia, który rzekomo ujrzał na miejscu zbrodni jest dla mnie dość niejasny, chociaż tłumaczę to sobie tak, że jako Aaron musiał coś wymyslić, żeby na początku nadać jakikolwiek sens swojej wersji zdarzeń. Kiedy zobaczył, że jego plan działa i adwokat oraz psychiatra mu wierzą mógł wprowadzić na scenę Roya i zrzucić na niego odpowiedzialność za swoje czyny.). Czyż nie jest to genialny plan? Dorzucić do tego trudną przeszłość, przeżytą traumę w Domu Zbawiciela i tadam - wszyscy psychologowie i psychiatrzy świata mogą dopisać sobie piękne wyjaśnienie całej zaistniałej sytuacji oraz obecnego stanu podejrzanego. Genialne! Tak samo jak rozegranie ostatniego spotkania z Martinem i te napomknięte mimochodem przeprosiny - mistrzostwo! (Nie wiem jak ktoś może mieć wątpliwości, co do tego celowego zagrania wyrafinowanego mordercy.) Szczerze powiem, że większym zdumieniem napawał mnie sam fakt, że tak zdawałoby się inteligentny i doświadczony adwokat jak Vail nie wziął pod rozwagę takiego stanu rzeczy. Pewnie dlatego, że jak mu zarzucono nie reprezentował w tej sprawie swojego klienta, lecz samego siebie.
Podsumowując moje drobne spostrzeżenia, muszę stwierdzić, że dawno nie widziałam tak świetnie zagranego i "rozegranego" thillera, zarówno ze względu na fabułę, aktorstwo, jak i przesłanie, bo prawdą jest w moim mniemaniu, że "Przez dłuższy czas żaden człowiek nie może mieć jednej twarzy dla siebie a drugiej dla innych nie gubiąc się w końcu w tym, która z nich jest prawdziwa." 9/10
Widzę Morwena zabrała się do obejrzenia "Lęku.." I nawet się podobał :D
To jeden z moich ulubionych filmów z Nortonem. Uwielbiam go w tej roli! Szczególnie te jąkanie.. Muszę przyznać, że ja dałam się nabrać ;)
A ostatni cytat to samo sedno.
O tak, zabrałam się i to z niemałą przyjemnością ;) Podejrzewam, że gdybym nie wiedziała wcześniej o zaskakującym zakończeniu, to też bym się nabrała, a tak już od początku seansu kombinowałam i układałam sobie w głowie najróżniejsze jego warianty ;P
Nie nabrałabyś się.. Ja się domyśliłam przed połową filmu.. A potem pare minut przed zakończeniem domyśliłam się, że to była mistyfikacja Aarona/Roy'a
wytłumaczcie mi jak można się domyślić i nie zaskoczyć mimo wszystko ;o nawet jak rozważasz różne opcje i jedna z nich będzie celna, to zawsze jest to "a jednak, właśnie to", gdy wszystko już się wyjaśni. A już tym bardziej w tym filmie.
Wiadomo, że nikt nie jest geniuszem, a co za tym idzie nie jest w stanie w 100% rozgryżć zakończenia tak, żeby nie było ona dla niego w jakimś tam stopniu zaskakujące. Nie trzeba jednak nim być, żeby móc się domyślić pewnych rzeczy. Wszystko zależy od wiedzy (mam tu na myśli chociażby banalną informację typu: "ten film ma zaskakujące zakończenie" przeczytaną gdzieś tam lub zasłyszaną od znajomych) i podejścia widza podczas seansu, bo jeżeli ktoś zaczynając oglądać film WIE, że coś ma go zaskoczyć, to będzie maksymanie skupiony (przynajmniej ja tak mam) i za wszelką cenę będzie się starał choćby w minimalnym stopniu rozwikłać tę zagadkę. W moim przypadku są to luźne skojarzenia i wyprzedzanie o krok myślami każdej kolejnej sceny, by później zweryfikować ją ze swoimi wyobrażeniami, wyciągnąć wnioski i kombinować dalej, aż do rozszyfrowania zamysłu reżysera. Uwielbiam takie łamigłówki - oczywiście, jeżeli film nie jest tak płytki, że jego finał staje się jasny już po paru minutach. Lęk pierwotny z pewnością do tego typu filmów nie należy (patrz moja ocena) i to, że w pewnym stopniu udało mi się go "rozgryźć" oznacza tyle, że zakończenie choć zaskakujące nie jest "rebusem" nie do odczytania zanim wszystko stanie się jasne. Ale jak już wspomniałam dużo zależy od nastawienia, bo gdyby traktować seans jako zwykłą rozrywkę mającą po prostu za zadanie oderwać widza chociaż na chwilę od niechcianych myśli, to rozproszenie może potęgować "efekt wielkich oczu" podczas sceny przeprosin ;P Tyle ode mnie - pozdrawiam ;)